Fragment z książki Adolfa Sowińskiego

Ściegienny – Wikary z Wilkołazu

PIW 1948

 

WIKARY WIKOŁAZU

 

Gdy Piotr Ściegienny został, w r. 1832 wyświęcony na księdza, zacichały już echa powstania listopadowego, którego klęska była zarazem równoznaczna z upadkiem resztek państwowości polskiej, wiodącej swój pokątny, choć, niepozbawiony swobód narodowych żywot w ramach Królestwa Kongresowego. Szlachta, która odrzucała wpływające do sejmu przed powstaniem i w jego czasie umiarkowane projekty zamiany robocizny pańszczyźnianej na oczynszowanie chłopa przynajmniej w dobrach skarbowych, nie umiała docenić olbrzymich sił, jakieby państwo pozyskało, gdyby chłop został wydobyty z nędzy i podciągnięty do godności obywatelskiej. Toteż nie było, z kogo formować wojskowych jednostek chłopskich. Czasy Kościuszki należały do historii, której nie chciano powtarzać, chociaż w szkołach nadal uczono, że właśnie historia jest nauczycielką życia. Wybrano raczej tę historię, która umacniała pojęcia, że ojczyzna bez przywileju jest sprawą niegodną stanu szlacheckiego, więc chłop stał obojętny wobec wybuchu i klęski powstania, bo czyż nie wszystko jedno, kto panuje nad szlachtą, skoro szlachta panuje nad chłopem?ks. Piotr Ściegienny *według fotografii ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie

Według danych liczbowych za rok Pański 1829 cała ludność Królestwa Kongresowego wynosiła 4.138.445 osób, z czego 716.922 mieszkało w miastach, a resztę — czyli 3.421.523 — stanowiła ludność wiejska. W tymże roku Królestwo wykazywało liczbę 40.806 obszarniczych gospodarstw szlacheckich, wobec czego ogólną liczbę żyjącej po dworach ludności szlacheckiej możemy przyjąć w przybliżeniu na 200 tysięcy osób, jeżeli weźmiemy pod uwagę mniejszą liczebność rodzin szlacheckich od chłopskich. Jeżeli dalej od łącznej liczby ludności odejmiemy ludność miejską, szlachtę folwarczną z rodzinami oraz jakąś ilościowo trudną do ustalenia, ale na pewno nie wysoką liczbę ludności wiejskiej, która stała poza systemem pańszczyźnianym, to w wyniku tych działań będziemy mogli się dowiedzieć, że blisko 3 miliony chłopów pańszczyźnianych dawało swą pracą byt codzienny i zbytek odświętny 200 tysiącom szlachty zamieszkałej po dworach. Toteż, gdy po upadku powstania listopadowego francuski minister spraw zagranicznych, książę Horacjusz Sebastiani, wypowiedział w parlamencie swego kraju słynne słowa: „L’ordre regne Varsovie” (Porządek panuje w Warszawie) było to zdradą sprawiedliwości międzynarodowej jedynie dla szlachty. Chłopa zdradzono już wcześniej, na miejscu, gdy po bitwie o Olszynkę Grochowską pogrzebano złożony w sejmie powstańczym do laski marszałkowskiej przez deputowanego stopnickiego, Jana Olrycha - Szanieckiego, projekt ustawy sejmowej, przyznającej chłopu własność używanego gruntu i znoszącej pańszczyznę. Na tym tle wydaje się mało prawdopodobna legenda, że ks. Piotr Ściegienny działał jako kaznodzieja patriotyczny, to w ramach zleceń udzielonych starszemu klerykowi, który otrzymał już szereg święceń. Tak jak go zostawiliśmy w poprzednim rozdziale, odtwarzając z przykrych doświadczeń życiowych, z pism późniejszych i późniejszej działalności jego psychikę, raczej zdaje się nie ulegać wątpliwości, że śledził przede wszystkim rozwój sprawy włościańskiej w sejmie i po jej zaprzepaszczeniu doznał głębokiego rozczarowania do rewolucji narodowej, stwierdziwszy raz jaszcze, że słowo „naród bywa aż nadto często teatralną maską dla podrażnionych interesów i ambicji stanowych. Poddany zresztą rygorom zakonnym i odosobniony w maleńkim Opolu, do którego dziś jeszcze dochodzi zaledwie kolejka wąskotorowa z Nałęczowa, był w dużym stopniu oderwany od szerokiego nurtu spraw, tyle że na równi z wszystkimi odczuł zaciskającą się po powstaniu pętlę rządów Mikołaja I, pod którego

absolutyzmem i gwałtownością przypadło cierpieć przez lat trzydzieści narodowi polskiemu i rosyjskiemu. Ten car zniósł konstytucję Królestwa Polskiego, zbudował cytadelę pod Warszawą i oddał rządy nad krajem, uznanym odtąd za część Rosji, zdobywcy Warszawy Paskiewiczowi, którego mianował księciem warszawskim. W twierdzach i w miastach stanęły rosyjskie załogi wojskowe, odtąd, więc tylko inny żołnierz, ale w tych samych celach przychodził na wieś, ilekroć zaszła potrzeba wsparcia dziedzica przeciw krnąbrności chłopstwa.

W trakcie znoszenia zakonów uległ również kasacie Ordo celericorum regularium pauperum Matris Dei scholarum piarum, w którym ks. Ściegienny spędził lat pięć, na równi więc z innymi księżmi zakonu pijarów został księdzem świeckim i z polecenia lubelskiej kurii biskupiej, pod której bezpośrednią władzę od tej chwili przechodził, objął stanowisko wikariusza przy kościele parafialnym św. Jana Chrzciciela w Wilkołazie, wsi ludnej, bo mającej 124 dymy, ponad tysiąc mieszkańców i trzy folwarki. Oprócz jednego z folwarków, będącego w posiadaniu innej rodziny, cała wieś z folwarkami Wilkołaz Górny i Dolny należała do rozległego dominium kraśnickiego ordynacji Zamojskich, a leżała przy drodze, po której trąbili pocztylioni bryk i karetek pocztowych, jadących z Lublina ku Kraśnikowi. Tym właśnie traktem W sierpniu 1833 r., gdy na łąkach pachniał skoszony a niezebrany potraw, ks. Ściegienny przyjechał do Wilkołazu aby w nim przebywać i działać przez lat blisko jedenaście.

Ten człowiek, któremu nędza dzieciństwa i młodości, a potem reguła zakonna zamieniła życie na same wysiłki i trudy, zachował nadal ubóstwo, chociaż nareszcie, w trzydziestym trzecim roku życia, mógł był odstąpić od jego twardych praw. Parafia obejmowała prócz Wilkołazu dziesięć wsi okolicznych i liczyła blisko trzy tysiące dusz, wśród których były zasobniejsze dusze plenipotentów i oficjalistów ordynackich, dawała więc porządne utrzymanie proboszczowi i przyzwoite jego wikariuszowi. Ale ten nowy wikariusz, chociaż uważał, że „człowiekowi złożonemu z krwi i ciała nie można wmówić, aby się wyłącznie starał o szczęśliwość pozagrobową” sam był bez potrzeb, budził, więc powszechny podziw, któremu towarzyszyło jednak wzruszanie ramionami nad dziwakiem i dziwactwem. Tym gestem zwykł był zwłaszcza przyjmować wielogodzinne wycieczki ks. Ściegiennego do chałup chłopskich i częste przesiadywanie w szkółce parafialnej ponad godziny wyznaczone dla wykładów prawd wiary, jego proboszcz i przełożony, wiodący normalne życie plebana wiejskiego, pełne trosk o potrawy, konie i zaciekanie dachu na plebani. Nie wiedział nawet, że jego wikariusz wśród samotnych przechadzek nad skoszonymi łąkami Urzędówki, strumienia, który tu, w Wi1kołazie Górnym, brał początek i po ledwo zauważalnej pochyłości płynął przez ciężkie lecz urodzajne gliny ku osadzie Urzędów, przeżył już w pierwszych dniach pobytu swoją odmianę historii o Heraklesie na rozstajnych drogach, którą jako pilny uczeń kieleckiej szkoły wojewódzkiej zapamiętał dobrze na całe życie. Odrzucił zachwalaną od wieków drogę rozkoszy, dobrobytu, a wybrał drogę cnoty, której grecka nazwa „arete” jest równoznaczna z siłą. „Imię moje jest Cnota - powiedziała doń starożytnymi słowami postać z greckiej anegdoty, gdy w nietrwałej drzemce leżał wczesnym popołudniem pod kopą niedoschniętego potrawu - a jestem towarzyszką i bogów i dobrych ludzi, bo żaden piękny czyn nie rodzi się beze mnie ani u bogów, ani u ludzi. Otacza mnie cześć powszechna i bogów i ludzi, bo umiem być potężnym sprzymierzeńcem trudów podczas pokoju i czynów podczas wojny. To przeze mnie ludzie stają się mili bogom, drodzy przyjaciołom i szanowani w ojczyźnie. A gdy umrą, nie pokrywa ich wzgardliwa niepamięć, lecz kwitną w pamięci i chwale bez końca”.

Mogąc, więc wybrać spokojny sojusz z klerem i dworem, a więc przyswoić sobie cnoty powszechnie uznane, które rzadko mijają się z nagrodą, wikary z Wilkołazu poszedł drogą krytyki cnót obiegowych i wyszedł na poszukiwanie „źródła nieszczęść ród ludzki trapiących”. Stosunki pańszczyźniane w Wilkołazie potwierdziły ze świeżą siłą jego dotychczasowe doświadczenia, których głos zdawał się przycichać nieco wśród lat klasztornych. Zagrody chłopskie żyły tu w takiej samej nędzy i ciemnocie jak gdzie indziej, bo chociaż ziemia była lepsza niż w Bilczy, to jednak jeszcze bardziej niż tam między chłopów rozdrobniona, a pańszczyzna ta sama. To, więc nie stanowiło nowości. Małą nowością byli tu ludzie z wiosek dalej na zachód ku Wiśle położonych, którym wielka rzeka wylewami często niszczyła zasiewy i którzy przychodzili do Wilkołazu na żebry. Wielką nowością natomiast był kler okoliczny, którego życiu i poglądom ks. Ściegienny poświęcił w tym czasie i później wiele uwagi, dziwiąc się obojętności na nędzę i ciemnotę ludu ze strony klasy powołanej do apostolstwa.

Już wtedy, bowiem, zanim rozpoczął czynną propagandę wśród ludu, a więc w pierwszych latach swego wikariatu w Wilkołazie, marzył o wielkiej akcji oświatowej duchowieństwa wiejskiego. Nie wiemy na pewno, z jakiego okresu pochodzi własny wiersz ks. Ściegiennego pod tytułem „Fiat lux” kończący przytoczoną już parokrotnie książeczkę rękopiśmienną „Aforyzmy czyli Rzucone myśli” ale jest w nim tyle entuzjazmu młodzieńczego, że chętnie odnieślibyśmy go do tego okresu, gdy autor ledwie przekroczył wiek Chrystusowy i utwierdził się w swym przekonaniu, że oczekuje nań rola bojownika o „usamowolnienie ludu” aby posłużyć się językiem ówczesnych publikacji demokratycznych. Książeczka nosi zresztą datę roku 1857 i jest skopiowana najwyraźniej cudzą ręką, musiały, więc istnieć egzemplarze wcześniejsze, a sama treść, bogata w bezbłędne cytaty biblijne, motta i odsyłacze, zdaje się wskazywać, że stworzył ją człowiek, rozporządzający przynajmniej skromną biblioteką wiejskiej plebanii. Fiat lux! Przeczytajmy ostatnią strofę marzenia wilkołaskiego wikariusza:

Gdy tam u dołu, gdzie niedoli tyle,

Blask wiedzy dzikie rozproszy ciemności,

Gdy nędzy mara spocznie już w mogile,

Gdy szczęścia biały Anioł tam zagości,

Ujrzawszy jeszcze cienie mgłą zaćmione,

„Fiat lux” krzykną tłumy odrodzone,

A ty, olbrzymi wieku nasz wspaniały,

Jakiej po wieńcach tych zażądasz chwały?

I w dążeń swoich zdobyczach bez końca

Czego zapragniesz?...........................

Coraz więcej słońca.

Marząc o rozprzestrzenieniu oświaty wśród ludu, ks. Ściegienny stworzył projekt dobrowolnego opodatkowania się kleru na cele oświatowe, co oczywiście nie spotkało się z życzliwym przyjęciem środowiska. „A kapłani, ci Ojcowie duchowni ludu - pisał, więc rozgoryczony - cóż zrobili dla dobra i szczęścia swoich duchownych dzieci, swoich parafian, z których pracy żyli i bogacili się?... Na nieszczęście! Prawie nic pod względem religijno-moralnym, pod względem nauki i oświaty zgoła nic pod względem materialnym, pod względem dobrobytu. W obydwu atoli razach, nie stosując się do nauki Chrystusa, wiele złego w życie społeczne wnieśli!... Każdy, bowiem kapłan, gdyby był na cel tak ważny i święty, choć nic nieznaczącą cząstkę swego dochodu, swego mienia poświęcił, np. wikariusz wiejski zloty jeden, co tydzień za płatną mszę św., złożyłby na ołtarzu oświaty, a tym samym na ołtarzu religii rocznie 52 złp. Inni stosownie do dochodów po 100, po 200... A biskupi po 6 lub dziesięć tysięcy. W jednej diecezji duchowieństwo wyższe mogłoby... składać rocznie 10.000 a niższe po 30.000 złp. Za sumy duchowieństwa wyższego, gdyby byli przy Katedrach biskupich budowali i utrzymywali Seminaria Nauczycieli wiejskich i miejskich - za sumy duchowieństwa niższego przy pomocy dziedziców, mieszczan i włościan stopniowo budowali i utrzymywali szkółki elementarne, dotąd każde miasteczko, każda wieś miałaby szkołę i nauczyciela usposobionego. Każdy zapewne mieszkaniec kraju umiałby czytać i pisać”.

Nowy wikariusz szybko tedy rozczarował się do kleru i przestał nań liczyć. Przestał wyznaczać mu jakąkolwiek rolę bojową w swych planach „usamowolnienia ludu”, które coraz bardziej zaczęły mu się w myślach konkretyzować. Doszedł do przekonania, że: „Dzisiejsi pasterze postępują ścieżką już przez uciekających na widok wilka najemników głęboko wyrobioną, wydeptaną i ubitą. Z tej to głębokiej ścieżki, jakby z wąwozu, widzą tylko szarą ziemię, którą pogardzają, i wspaniale gwiaździste sklepienie, niebem zwane, które uważają za mieszkanie Boga, Aniołów i Świętych, do którego dążą. Trzódka zaś Chrystusowa za wąwozem narzeka, płacze, jęczy w zaniedbaniu”. Niebo nie może być ważniejsze od ziemi dla spraw zbawienia. Ziemia musi być również sprawą Chrystusową, jeżeli niebo ma nad nią panować. Niebo nie może porażać ślepotą na niedolę ziemską, a właśnie ślepotą jest zamknięcie się w owym wąwozie, skąd widać tylko gwiaździste sklepienie w górze, a własne dostatki i wygody na dole, czujnie zabezpieczone wyodrębnieniem się stanowym nie bez pomocy zwykłych płotów i zamków. Bóg z wyobrażeń Starego Testamentu, otoczony archaniołami niby tłumem dygnitarzy, jest nieprzydatny dla ludu. Boga trzeba poznawać według ludzkich dzieł jego najsprawiedliwszych sług, a wtedy Kościół może odrodzi się kiedyś do nowej roli apostolskiej, może na powrót zrośnie się z ludem. Posiadamy tylko jedną podobiznę ks. Piotra Ściegieimego, pochodzącą już z czasów jego późnej starości, gdy po powrocie z Sybiru pełnił obowiązki kapelana przy szpitalu Bonifratrów w Lublinie. Widzimy na niej starca o szerokiej twarzy patriarchy, okolonej i przedłużonej bujną siwizną dwudzielnej u dołu brody, czole wysokim, od którego siwizna niewiele cofnęła się ku górze, nosie wydatnym i trochę za bardzo u nasady rozszerzonym, jak gdyby natura w tym szczególe nie wykończyła swej rzeźby. Niewielkie oczy są głęboko osadzone, ale nie zapadnięte i patrzą ze świeżością człowieka, który ma czyste sumienie i nie pragnie niczego wyjaśniać. Są bystre i uporczywe, choć spoglądają gdzieś daleko, skupione na jednym punkcie, jakby im jeden punkt świata wystarczał. Starzec siedzi półobrotem ciała zwrócony do widza, a jedynie twarz obrócił całkiem ku przodowi. Czarną i grubą czamarę, przypominającą krojem chłopskie sukmany, rozchylił szeroko, ukazując na piersiach głębszą jeszcze czerń sutanny, prawą rękę o dłoni bez zaciśnięcia zwiniętej w pięść położył opuszczoną na kolanie, a w lewej, nieco mniej opuszczonej i lekko tylko opartej, trzyma na pół otwartą maleńką książeczkę.

Z taką właśnie maleńką książeczką w grubej dłoni zastajemy go twardą zimą r. 1840, gdy był w pełni sił, a gorączka rozrastającej się idei tych sił mu jeszcze dodawała. Książeczka wielkości modlitewnika, ale cieńsza nawet od modlitewników, nosiła pełny tytuł: „Księgi Ludu, dzieło F. Lamenego, staraniem i nakładem Towarzystwa Demokratycznego Polskiego na ojczysty język przełożone”, a ujrzała światło dzienne na dwa lata przedtem w pamiętającym czasy Karola Młota słonecznym i romańskim mieście Poitiers. Ks. Ściegienny dobiegł już do ostatniego rozdziału, gdzie autor w „Kilku słowach wyłącznie zwróconych do Ludu Polskiego” mówił, że spojrzawszy na wschód ku pięknej ziemi polskiej ujrzał „ponure czoła, zasępione lica, nieme usta, i tylko jeszcze same oczy groźne” jednakże wrażenie, jakie na nim książeczka wywarła, było tak wielkie, że począł ponownie przewracać jej kartki, aż powrócił do samego początku.

Była to jak gdyby krótka Biblia nowożytna, bo i stylem Biblii pisana, a pełna śmiałych myśli moralnych i popierających je rozległych porównań homeryckich na kształt przypowieści. Wykazywała uderzające podobieństwo do mickiewiczowskich „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”, pod których wpływem zresztą powstała, ale ks. Ściegienny tego nie wiedział, bo ksiąg mickiewiczowskich nie znał. Książeczkę Lamennais’go natomiast czytał ze zdumieniem i radością człowieka, który po długich latach samotności nieoczekiwanie spotyka niezawodnego przyjaciela o tych samych myślach i uczuciach, a nawet więcej: przyjaciela mądrzejszego i bardziej doświadczonego, który jasno i przekonywająco formułuje to, co było w nas częstokroć tylko mgławicą i poczuciem osamotnionej racji, przyjaciela, który wciąż wyprzedza nas o krok, jakby szedł z lampą po ciemku przed nami. Ks. Ściegienny poszedł znowu od początku za przyjacielem.

„Wędrując po tej ziemi - czytał - jako wszyscy - biedni przechodnie - po niej wędrujemy, usłyszałem przeraźliwe jęki: otwarłem oczy i oczy moje ujrzały niesłychane cierpienia, niezliczone dolegliwości. Wyblakła, schorzała i na pół omdlewająca ludzkość stanęła przede mną w pokrwawionej żałobnej szacie, i zapytałem siebie: jestże to człowiek? jestże to ten człowiek, którego Bóg stworzył? I moja dusza wzruszyła się głęboko, i ta wątpliwość napełniła ją trwogą.

Lecz wnet poznałem, że te cierpienia i te dolegliwości nie pochodzą od Boga, od którego wszelkie dobro pochodzi, i od którego nic nie pochodzi prócz dobra: że są one dziełem samego człowieka, pogrążonego w ciemności i zepsutego przez namiętności; i miałem nadzieję, i miałem wiarę w przyszłość rodu ludzkiego. Losy jego zmienią się, skoro sam zechce, aby się zmieniły, a zechce zaś tego, skoro do uczucia niedoli, przyłączy się jasne pojęcie skutecznego na to zło lekarstwa.

Ksiądz równą linią, grubiejącą lekko pod sam koniec wiersza, jak to widzimy w jego lubelskich rękopisach, podkreślił ostatnie zdanie i czytał dalej, że są ludzie, którzy wśród niepogód i upałów pracują w ziemi, składając w nią wraz z ziarnem cząstkę swego życia. Ci są z ludu. Inni pracują po lasach i kamieniołomach, spuszczają się do wnętrza kopalń po sól, węgiel i kruszce, starają się, aby dostarczyć wszystkim dość rzeczy użytecznych. Ci także są ludźmi z ludu. Wielu innych, żegluje po morzach, aby wśród niebezpieczeństw, skwarów podzwrotnikowych i mrozów przy biegunach umożliwić wymianę towarów między krajami lub rybołówstwem przysporzyć żywności. Ci jeszcze są ludźmi z ludu. Inni wreszcie służą w pulkach zaciężnych i poborowych, a za naraża nie się na śmierć lub kalectwo otrzymują zaledwie codzienną strawę. Ci również są dziećmi ludu. Ale nad tymi wszystkimi stoi garstka ludzi bogatych, którzy to, co im się podobało uchwalić, nazwali prawem i mówią: „Azaliż ojczyzna jest dla ubogiego?” Z jednej, więc strony zgromadziła się władza, bogactwa i rozkosze, a z drugiej wszystkie ciężary społeczeństwa, chociaż po tej drugiej stronie znajduje się olbrzymia większość ludzkości, bo „jeżeli odejmiesz garstkę uprzywilejowanych, zatopionych w samych zbytkach i rozkoszach, lud będzie rodzajem ludzkim”.

Lekarstwo na ten stan rzeczy widzi Lamennais w odebraniu władzy tej właśnie garstce uprzywilejowanych, bo kłamstwem jest, „jakoby władza należała z prawa do niektórych rodzin doskonalszej natury”. Wszyscy ludzie urodzili się równymi i zdatnymi do sprawowania władzy lub dokonywania jej wyboru, „kiedy więc ze zburzeniem naturalnej podstawy równości w urządzeniu społecznym pewne uprzywilejowane klasy przychodzą wyłącznie do władzy ustawodawczej, kiedy ta władza zamienia się w przywilej urodzenia lub bogactwa, naówczas jest bezrząd i tyraństwo” bo „poza ludem nie ma nic prawowitego”.

Ks. Ściegienny podkreślił ostatnie słowa gęsim piórem, które w jego dużej dłoni wyglądało jak wątły promyk, gdy wśród wiatru na dworze, gdzie zapadał już zmierzch, usłyszał skrzypiące po śniegu kroki. Wszedł młody człowiek lat niespełna trzydziestu, wysoki i ruchliwy. Ksiądz poznał go kilka dni temu przez znajomych w Lublinie, dokąd jeździł z polecenia proboszcza w sprawach parafialnych. Młody człowiek przedstawił mu się jako

Cels Lewicki z Warszawy, wykazywał duże zainteresowanie nastrojami chłopstwa w Wilkołazie i poglądami wikarego, któremu na pożegnanie dał książeczkę Lamennais’go. Skwapliwie również przyjął zaproszenie i obiecał, że przywiezie do Wilkołazu książkę jeszcze ciekawszą.

- Mam wrażenie, że się znalazłem nieomal w grocie św. Hieronima - rzekł gość zrzucając

ciężki kożuch i rozglądając się wokoło. - Albo

nieomal w chłopskiej izbie - dodał - tyle że w czystości, ale za to w większym zimnie. Nie możnaby tak dorzucić drzewa do komina, albo i kusztyczek czego dostać na rozgrzewkę?

Ksiądz podsycił spopielały ogień, ale żadnych trunków w domu nie miał, powiedział jednak, że może pożyczyć kwaterkę miodu od proboszcza.

- Nie trzeba, nie trzeba, skoro już jest ogień - zaoponował Lewicki krążąc po izbie i rozcierając zgrabiałe ręce. Nagle zatrzymał się koło łóżka, na które rzucił przed chwilą kożuch z takim rozmachem, że odchylił się brzeg pokrywającej je derki.

-O! - wykrzyknął - słoma bez siennika, tylko płachtą przykryta! Tak sypia wikariusz parafii mającej kilka tysięcy dusz i ordynację Zamojskich pod bokiem! To już chyba tylko zasady wchodzą tu w rachubę.

- Brat się długo uczył na geometrę - odrzekł ksiądz zawstydzony; - drugiemu, który objął po ojcu gospodarstwo pańszczyźniane, trzeba było pomóc, aby z zaciężnego chłopa przeszedł na czynszownika, a dwie siostry jedna po drugiej wychodziły za mąż, nie było więc ani środków, ani wolnej głowy, aby o czymkolwiek pomyśleć. Zresztą ja lubię tak sypiać.

- Istny św. Hieronim - nawiązał Lewicki do swego powitalnego porównania. - A różnica tkwi chyba tylko w tym, że u księdza nawet książek nie ma, które by go wiązały z bezbożnym Rzymem - dodał, przeglądając ubogą biblioteczkę wikarego, wśród której przeważały książki treści religijnej lub też aprobowane przez władzę kościelną. - Ksiądz zna tę historię?

Ks. Ściegienny nie znał historii o św. Hieronimie, który wyrzekłszy się wszelkich uciech Rzymu i udawszy się nieomal na puszczę, aby mógł spokojnie pracować nad przekładem Pisma Świętego, zabrał ze sobą dzieła Cycerona, gdyż nie potrafił odmówić sobie przyjemności obcowania ze stylem Tuskulańczyka, chociaż był to pisarz pogański. A gdy zapadł na ciężką chorobę, w gorączce miał widzenie, że został wezwany przed tron boski na sąd pośmiertny, gdzie mu zadano pytanie, kim jest. „Jestem chrześcijaninem - odrzekł z pokorą św. Hieronim, ale Bóg mu nie uwierzył i wykrzyknął z gniewem: „Ciceronianus es, non Christianus!”

- Obawiam się - powiedział ks. Ściegienny, wysłuchawszy opowieści - że w swym drobnym zakresie zasługuję na podobne potępienie, bo książeczka ks. Lamennais na równi ze wszystkimi jego pismami została, jak się dowiedziałem w kurii lubelskiej, potępiona przez Ojca św. Ale mnie trudno byłoby już teraz bez niej się obyć.

Lewicki nie chciał przyjąć rozmowy na ten temat. Zbył sprawę orzeczeniem, że musi w tym tkwić jakaś pomyłka albo czasowe nieporozumienie. Pytał natomiast o wrażenia z lektury. ks. Ściegienny ujął je w słowach pełnych entuzjazmu dla autora, a zwłaszcza podkreślił jego trzeźwą myśl, że należy postawić tamy dla ludzkiej żądzy posiadania, która łatwo przeradza się w pychę i chęć ujarzmienia drugich, jak gdyby nie wszyscy byli jednako wezwani na wspaniałą ucztę natury. Uderzyło go również porównanie ludzkości do wielkiego drzewa, które jest jedno, chociaż wypuszcza wiele konarów i gałęzi, tak jak ludzkość posiada wiele ludów i plemion, tworzących wszelako jedną rodzinę o wspólnym celu i zadaniu, bo wszędzie chodzi o zniszczenie przemocy bezprawnych przywilejów stanu panującego. Braterstwo ludów zasadza się jedynie na braterstwie klas uciemiężonych. Ksiądz otworzył książeczkę i z łatwością znalazł w niej miejsce, które potrzebował, tak bardzo ją już przetrawił. „Ludy – czytał - już zaczynają pojmować, że ich interesa są te same, a nie przeciwne sobie, jak to utrzymują ci, co je oszukują, aby je poróżnić, a poróżniają je, aby tym pewniej nad nimi panować. Już mocnym instynktem zbliżają się ludy do siebie i skłaniają do uznania się braćmi.

Cels Lewicki siedział przy stole naprzeciw księdza długą chwilę w zamyśleniu. O ile przedtem zdawał się być stworzonym do myślenia w ruchu i ferworze, o tyle teraz opuściła go właściwa mu żywość, parę razy chciał przemówić, ale nie rzekł nic i pozostawił nieruchome ręce na stole. W izbie zrobiło się ciepło, mroźny wiatr uderzał o jeden róg domu, pies zawarczał w pobliżu. Na drobnych i zamarzniętych szybach ukazał się wysoko księżyc, niewyraźny i rozproszony jak odbicie światła w płynącej wodzie. Cienie od ognia skakały po

ścianach. Wreszcie Cels poruszył się, wziął z rąk księdza książeczkę Lamennais’go przybliżył ją do świecy, przewrócił kilka kartek i odczytał prawie ze smutkiem zdanie: „Każdy lud winien innym ludom sprawiedliwość i miłość” I po chwili głośniej powtórzył to zdanie.

- Musimy pamiętać - rzekł następnie – że przemoc obca jest gorsza od przemocy własnej. Gdy obcy najezdnik zawojuje kraj, przeciwko ludowi sprzysięgają się dwie siły: obcy najezdnik i własny ciemięzca, niesyty bogactw i władzy, jak mówi Lamennais. Gdyby nie było najezdnika, można by sobie łatwiej poradzić z klasą własnych możnowładców, bo ci nie mają broni i wojska. Mają tylko bogactwa, które łatwo jest zniweczyć.

- Nieprawda! - zaprzeczył żywo ksiądz. - Oni sprzymierzyli się z najezdnikiem dla obrony

swych bogactw. Mają do rozporządzenia jego bagnety, których opiekę chętnie przyjęli, gdy za

brakło im własnych.

- Trochę inaczej to wygląda. Oni też są uciemiężeni...

- Nie obchodzi mnie uciemiężenie ludzi - przerwał mu ksiądz - którzy nie tylko sami ciemiężą innych, ale nawet nadali swemu postępowaniu charakter prawa. - I postawił retoryczne pytanie, które po raz pierwszy sformułował po upadku Powstania Listopadowego: - Czyż nie wszystko jedno, kto panuje nad szlachtą, skoro szlachta panuje nad chłopem?

- To słuszne - rzekł Lewicki, który zaczął znowu krążyć po izbie, ale nie odzyskał już pierwotnego zapału. - Zaprzepaszczenie sprawy chłopskiej w sejmie powstańczym było o wiele większym błędem niż wszystkie błędy strategiczne, popełnione w ówczesnej wojnie z Rosją. Ale to już dawno zrozumiano.

- Kto zrozumiał? Ja nie znam takich.

- Zrozumieli ci, którzy daremnie podczas insurekcji walczyli o sprawę chłopską, a później musieli z innymi ujść za granicę. Są we Francji, w Paryżu, Montpellier, Tuluzie, Angoulême, Poitiers. Są na brzegu angielskim w Portsmouth, na wyspie Jersey. Założyli Towarzystwo Demokratyczne Polskie, którego program żąda obdzielenia ludu ziemią.

Przy ówczesnych warunkach komunikacyjnych i otoczeniu ziem polskich trzema policyjnymi kordonami państw Świętego Przymierza, wieści zza granicy, a zwłaszcza z burzliwej Francji, gdzie przez kilkanaście lat ogniskowała się polska myśl polityczna i społeczna, kwitnąca wśród Wielkiej Emigracji, nadchodziły rzadko i w silnym zniekształceniu, a druki emigracyjne należały w kraju do rzadkości wprost już nieosiągalnych dla wiejskiego wikariusza, który nawet od prowincjonalnego Lublina był oddzielony przysłowiowymi siedmioma milami. Jeden z pamiętnikarzy tych czasów wspomina, że same nazwy demokracji i arystokracji, stanowiące wśród ówczesnych Polaków we Francji tak żywy przedmiot sporów i walk, owych mickiewiczowskich „potępieńczych swa rów” były szerokiemu ogółowi w kraju nie tylko obojętne, ale nieznane zupełnie w ich sensie aktualnym, odnosząc się najwyżej do historii starożytnej Grecji. Na emigracji stronnictwo konserwatywno-arystokratyczne, skupiające się wokoło Hotelu Lambert, historycznego pałacu na wyspie św. Ludwika w Paryżu, gdzie podówczas mieszkał ks. Adam Czartoryski, i jako potomek Jagiellonów za króla polskiego, zachodziło powoli w cień wobec działalności Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, które - jak opiewa odnośny ustęp jego Manifestu programowego - „aktem założenia z dnia 17 marca 1832 r., wykazawszy konieczność reformy społecznej, postanowiło pracować w duchu zasad demokratycznych nad odzyskaniem niepodległości kraju i usamowolnieniem ludu”. Tymczasem w kraju, a zwłaszcza w Królestwie pod rządami Paskiewicza, reakcja społeczna święciła swoje tryumfy, zaorywano granice i wstrzymywano ruch handlowy przez nie w okresach, gdy spodziewano się nasilenia przemytu druków nielegalnych. Nic, więc dziwnego, że wikary z Wilkołazu, chociaż od lat przejęty był sprawą chłopską, nie znał nawet imienia nowych ruchów i szedł sam po omacku, tym większy w swych myślach i marzeniach, które po apostolsku od siedmiu lat już wpajał okolicznemu chłopstwu ostrożniej na kazaniach, a śmielej wśród odwiedzin chałup w okolicach Kłodnicy Górnej i Dolnej, Kępie, Białowodach, Osinach, Zalesiu i innych wsiach wchodzących w skład rozległej parafii. Z nazwą Towarzystwa Demokratycznego Polskiego spotkał się po raz pierwszy na karcie tytułowej książeczki Lamennais’go i na karcie ostatniej, gdzie autor orzekał, że zasady, wyrażone w nadesłanym mu Manifeście tego Towarzystwa są przeznaczone do panowania kiedyś w odrodzonym świecie.

Ten właśnie Manifest, datowany dnia 4 grudnia 1836 r. również ze słonecznego Poitiers, wy dobył Lewicki z podróżnego sakwojażu.

- Zostawię księdzu i tę książkę - rzekł - ale teraz chciałbym przeczytać z niej pewien ustęp, który by nam pozwolił zakończyć naszą rozmowę. Chodzi mi o to, że ci, którzy ruch rewolucyjny, jakim było na początku powstanie, zamienili w prostą kampanię militarną, zostali już potępieni przez naród, to jest przez tych, którzy w narodzie mają rozum i serce. Oni nie zostaną dopuszczeni do ustanawiania praw, gdy ojczyzna znowu po wstanie, oni już nawet w tej chwili praw stano wić nie mogą, więc gdyby ich nawet wszystkich wyrżnąć, sytuacja chłopa nie uległaby poprawie, bo miłościwie nam panujący car Mikołaj I uznaje tylko stanowe urządzenie społeczeństwa ze szlachtą na szczycie, a chłopem jako bydlęciem roboczym na samym dole. Tak mu jest wygodnie, bo w takim ustroju wie, kto jest za nim, a kto przeciw niemu, wie, komu powierzyć pałki do utrzymywania ludu w ryzach, a nie od parady nazywają go carem Pałkinem. Przypuśćmy, że udałoby się ogniem i mieczem wytępić co do nogi własnych dziedziców, czego ksiądz jako chrześcijanin nie mógłby pochwalić, to car nie ścierpiałby pod swoim bokiem ustroju, który by pokazywał drogi je własnemu ludowi. Znalazłby dość następców na opróżnione miejsca. Ale on do opróżnienia tych miejsc nie dopuści, dlatego sprawa ludu łączy się ze sprawą niepodległości.

Ksiądz przyjął ten pogląd z dużym niedowierzaniem. Uważał raczej, że groźniejsze jest dla chłopa nieubłagane obstawanie szlachty polskiej przy swych przywilejach, niż panowanie rosyjskie nad krajem. Gdyby szlachta, tyle mówiąca o niepodległości, miała rzeczywiście dobrą wolę, pańszczyzna mogłaby zniknąć pomimo panowania rosyjskiego, bo car nie zdołałby przeciwstawić się powstawaniu godziwego i na razie nie potwierdzonego prawem, ale świętego jak przykazania Boże obyczaju, że chłop nie wychodzi na pola dworskie do bezpłatnej roboty, nie płaci czynszów i danin, nie może być wyrzucony z ziemi i traktowany jak stworzenie podlejszego gatunku przeznaczone do czapkowania, znoszenia słów ordynarnych i całowania ręki pańskiej. Zwłaszcza ta ostatnia dziedzina chyba nie wynika z poparcia cara rosyjskiego, ale z pychy dziedziców. Ci ludzie są zepsuci jako stan. „Im więcej posiadają - mówił - tym więcej pożądają. Chcieliby posiąść bogactwa całego świata. Pragną, aby im wszyscy hołdy składali i dlatego ubiegają się o dostojeństwa, honory i ordery, aby spokojnie żyć mogli, krzywdząc bliźnich zbierać bogactwa i tym jeszcze sposobem nakazywać szacunek i poważanie siebie”. Żadnemu z nich natomiast „nie przyszła do głowy myśl szczęśliwa i pobożna zapisania, jakiej sumki na wieczny odsetek, który by służył na zakładanie szkółek wiejskich, na utrzymywanie przy nich nauczycieli, na kupno książek elementarnych dla dzieci ubogich włościan lub zabezpieczenie pierwszych do życia potrzeb ubogich wdów i sierot wiejskich”.

- Car nie urabia im serc, przepojonych pogardą dla chłopa - zakończył.

Cels Lewicki przysiadł na łóżku księdza smutny i zgaszony. Nie próbował mu przerywać i jeszcze teraz zdawał się oczekiwać jego dalszych słów. Ogień znowu przygasł, wiatr ustawał, dzwoniły sanki gonione przez naszczekującego psa. Księżyc zeszedł z okna, pozostawiając na nim błękitną poświatę, a przez odtajałe od żaru, ale już na powrót zamarzające po brzegach szyby widać było idącą po śnieżnej płaszczyźnie drogę wśród obciętych wierzb, kościół, chałupy, nad wszystkim zaś olbrzymie niebo z gwiazdami, które zawsze najjaśniej świecą zimą. Gdyby tu uderzyć w dzwon, zbiegliby się ludzie gotowi ratować przed pożarem lub rabusiami dom sąsiada, ale gdyby zawołać do nich słowami odezwy Jana Henryka Dąbrowskiego: „Polacy, nadzieja powstaje! Rozeszliby się w spokoju do domów, pewni, że nie ich wołano, bo ich nikt Polakami nigdy nie nazywał. Gdy się mówi o Polakach, idzie o sprawę ludzi ze dworu. Ludzie z chałup są chłopami. Cels Lewicki wiedział, jak dalece ks. Ściegienny ma słuszność za sobą, uważał jednak zarazem, że ta słuszność jest nie tylko połowiczna, ale nader niebezpieczna. To prawda, że państwo, choć cudze już teraz, nadal utożsamia się dla chłopa z panowaniem szlachty, skoro nawet wójt jest panem, bo w r. 1818, gdy w ramach przedpowstaniowego Królestwa Polskiego można było jeszcze wiele spraw urządzić po swojemu, dekret rządowy postanowił, że wójtem może być jedynie okoliczny dziedzic. To prawda, że szlachta zaślepiona jest stanowo, ale na tym przemoc wobec chłopa się nie wyczerpuje. Chłop dostrzega jedynie przemoc bezpośrednią, podobny w tym do bitego rózgą w szkole dziecka, które nienawidzi tylko wykonującego karę pedla, bo nie dostrzega rozmiarów czuwającego nad szkołą systemu. Ten ksiądz również nie widzi, gdzie tkwi zło największe, ale powoli je zauważy, trzeba mu tylko dać na to czas.

- Ma ksiądz o tyle rację - powiedział, więc - że chłop dopóty nie doceni doniosłości odzyskania niepodległej ojczyzny, dopóki będzie żył w ciemnocie i upośledzeniu materialnym. Moim zdaniem usamowolnienie gospodarcze chłopa i akcja oświaty na wsi winna iść równolegle z działalnością niepodległościową. Dlatego chciałbym, aby ksiądz poznał, jak sobie te rzeczy wyobrażają ci, dla których ucisk narodu wobec narodu jest, conajmniej nie mniejszy od ucisku stanu wobec stanu. Mówią oni w swoim Manifeście chociażby tak: „Odrodzona, niepodległa Polska demokratyczną będzie. Wszyscy bez różnicy wyznań i rodu odbiorą w niej umysłowe, polityczne i socjalne usamowolnienie, nowy porządek, obejmujący własność, pracę, przemysł, wychowanie i wszystkie stosunki towarzyskie(społeczne), na zasadach równości oparty, zajmie miejsce bezrządu, któremu przywłaszczyciele nazwisko praw dotąd nadają. Odrodzona Polska arystokratyczną Rzecząpospolitą być nie może. Wszechwładztwo wróci do ludu; stan niegdyś panujący rozwiąże się ostatecznie, między lud zstąpi, stanie się, ludem; wszyscy będą równi, wszyscy wolni, wszyscy dziećmi jednej matki Ojczyzny.

- Nie zakończymy chyba dzisiaj naszej rozmowy, księże wikary - dodał, odkładając książkę, z której przeczytał ten ustęp - ale nie jesteśmy na biegunach, bo chodzi nam o ten sam lud polski. Zostawię księdzu i tę książkę, zastrzegając sobie prawo do dalszej rozmowy. Dobrze by było, żeby ksiądz częściej zjeżdżał do Lublina, a chętnie widzielibyśmy księdza i w Warszawie. Jest tam dużo ludzi dobrej woli, zwłaszcza wśród młodego pokolenia, którego nie zatruła gorycz upadku rewolucji listopadowej, a które w międzyczasie dorosło. Można tam zobaczyć nawet kasztelańskich synów, którzy porzucili bez żalu środowisko magnackie, aby się poświęcić sprawie ludowej. Nomina sunt odiosa. Będziemy o nich mówić w miarę dalszych potrzeb. A teraz muszę już odejść, bo czeka mnie dalsza droga.

Po jego wyjściu ksiądz długo chodził po izbie i chuchał parokrotnie na zamarzniętą szybę, aby wyjrzeć na dwór, gdzie chałupy chłopskie stały głęboko we fioletowym cieniu, a księżyc zeszedł już nisko i pozostawał na wysokości żurawi studziennych. Nieobjęta i lazurowa cisza, której nienawidzą psy wiejskie, wyjąc na nią znienacka niby na zbliżającą się, a niedosłyszalną jeszcze powódź, przejęła patrzącego dreszczem, jak gdyby spoglądał we własną przyszłość, która miała mu przynieść wiele takich nocy na zamarzniętych przestrzeniach Sybiru. Poczuł się nagle człowiekiem bez ojczyzny i pomyślał z żalem, że tak dawno nie był już w Bilczy, gdzie przynajmniej lasy dają granicę spojrzeniu, a po rodzajach szumu, idącego od nich, można poznać strony świata. Tam stał ze zgasłą latarnią pod jednym z tych lasów chłopak, który ukrywał się w cieniu i obmyślał sposoby uratowania wsi przed złoczyńcami, gdy za ich kroki brał spadający z gałęzi nadmiar śniegu.

Jego nastrój i marzenia rozrosły się jeszcze w czterdziestoletnim mężczyźnie, który wiedział już jednak, że spłoszony nocą rabuś przychodzi w innej postaci za dnia pod osłoną ustanowionych przez samego siebie praw i będzie przychodził dopóty, dopóki w chałupie chłopskiej, pokazawszy mu zęby i okuty kij, nie przestaną się bać jego gniewu. „Gniew złych ludzi - pomyślał słowami Lamennais’go nie jestże gniewem srogiego zwierza, który się pastwi nad swoją ofiarą? A ich skargi nie są skargami sępa, któremu się zdobycz ze szponów wymyka?”

Tej nocy ks. Ściegienny poszedł spać dopiero po wypaleniu się ostatniej świecy, jaką miał w domu. Długo wertował kilkanaście stron druku, z których przemawiał doń Manifest Towarzystwa Demokratycznego. Był porwany, ale tu i ówdzie doznał uczucia rozczarowania, wydawało mu się, bowiem, że ci ludzie czynią niekiedy to samo, co zarzucają swym przeciwnikom z arystokracji: przyodziewają się majestatem ludu. Obce mu zresztą były niektóre aluzje, dotyczące poglądów politycznych ówczesnych stronnictw na emigracji, nie obchodziły go „gabinetowe układy” odnoszące się do szerokiej akcji dyplomatycznej, jaką podówczas w sprawie polskiej prowadził Hotel Lambert, nie pasjonował go były sejm, który nie zdołał się na emigracji ukonstytuować, a z którym Towarzystwo Demokratyczne zapowiadało walkę, „gdyby mógł ją ze swoich szczątków zebrać się w jakimkolwiek składzie” uznać go bowiem należy „za reprezentanta przywilejów i zatraciciela rewolucji Listopadowej”. Ale gdy Manifest mówił, że na gruzach starożytnego gminowładztwa Słowiańszczyzny wytworzyła się warstwa szlachecka, która zagarnęła w swe ręce całą władzę, pozbawiając lud praw własności i odsuwając go od jakiegokolwiek wpływu na władzę, ks. Ściegienny domyślił się czujnie, że Towarzystwo Demokratyczne przyjęło do swego programu poglądy ówczesnego koryfeusza historiografii polskiej, Joachima Lelewela, który głosił, że pierwotny ustrój społeczny ludów słowiańskich opierał się na komunistycznym użytkowaniu ziemi w ramach gminy. „Była to - powiada Lelewel w swym dziele „Polska średnich wieków” pięknymi słowami, których parafraza zabrzmi później u Żeromskiego – ziemia gminna, nie moja, nie twoja, ale nasza: mirska(należąca do gminy wiejskiej), ziemia ludu, święta.

Ten właśnie pogląd w ustępie, który na czuwającego księdza podziałał jak pobudka do czynu,

oznaczał ową „księgę dziejów ojczystych potwierdzającą pierwotne prawa ludu do ziemi. „Oświadczamy na koniec - czytał bowiem w zakończeniu Manifestu - że daleką jest od nas chęć mordów i pożogi własnego kraju. Nie z mieczem Archanioła, ale z księgą dziejów ojczystych w ręku - z jednej strony wykazywać będziemy uciśnionym, iż ani prawa Boskie, ani kilkowiekowa przemoc ludzka nie obowiązują ich do pozostawania dłużej w nędzy i znieważającej godność człowieka niewoli - z drugiej, budząc też same uczucia od wiecznej sprawiedliwości, przywodząc też same historyczne wspomnienia, nie przestaniemy wołać na dziedziców przywłaszczeń i przesądów szlacheckich, w imię własnego interesu, w imię dzisiejszej oświaty, a szczególniej w czarodziejskie dla wszystkich imię miłości ojczyzny, o powrócenie wydartych praw ludowi. Nie wiemy, czy uczucie sprawiedliwości w jednych, czyli zniecierpliwienie i zawiedzione oczekiwania u drugich; będą hasłem wyswobodzenia Polski. Gdyby jednak konieczna zmiana porządku społecznego i za nią idąca niepodległość bez gwałtownych wstrząśnień obyć się nie mogły; gdyby lud musiał być surowym sędzią przeszłości, mścicielem wyrządzonej sobie krzywdy i wykonawcą niecofnionych wyroków czasu, my dla garstki uprzywilejowanych nie poświęcimy szczęścia dwudziestu milionów, a przelana krew bratnia spadnie tylko na głowy tych, co w zapamiętaniu własny egoizm nad wspólne dobro i wyjarzmienie ojczyzny przeniosą”.

Przeglądając przy dopalającej się ostatniej świecy czternaście i pół strony podpisów, jakie następowały po ostatnich słowach Manifestu, ks. Ściegienny nie spotykał co prawda wśród nich wielkich nazwisk historycznych, których sława i majętności często wydźwigały się na barkach jemu podobnych, ale jednak były to prawie wszystko nazwiska szlacheckie, liczone na setki.

Może właśnie o nich myślał również, gdy w „Złotej książeczce” stępiając nieco ostrze swych strzał przeciwko nieprzyjaciołom ludu, mówił których dobrych panach których należy słuchać i kochać oraz nie dozwalać ani rządowi, ani „złym panom”, aby ich więzili i zabijali.

Już leżąc w łóżku na krótko przed późnym świtem zimowym, ks. Ściegienny pod wpływem chłodu grubej pościeli i wygodnej pozycji ciała otrzeźwiał nieco z alarmującego nastroju, w jaki wprawiło go zakończenie Manifestu Towarzystwa Demokratycznego, zauważył, bowiem, że w tych zdaniach, gdzie podkreślił swym gęsim piórem słów o ludzie, który ma być surowym sędzią przeszłości i mścicielem wyrządzonej sobie krzywdy, zawarty jest ponadto program, któremu usilnie przeciwstawiał się w rozmowie z Lewickim, a który stał się teraz ogólnym symbolem walki. Tak sztandar nie ma chyba wpływu na idee, ale pozwala walczącym odnajdywać się wzajemnie w jego pobliżu. „Ojczyzna - myślał ksiądz - była dla chłopa rzeczą daleką i obojętną jak przyjemności i zaszczyty pańskie, chociaż pan doznawał ich na tej samej ziemi, na której żył i trudził się chłop. Pan wiele mówił o ojczyźnie, bo miał dostatek i nikt nie uwłaczał jego godności ludzkiej. Jeżeli chłop zdobędzie dostatek i godność ludzką, zdobędzie zarazem ojczyznę na miejsce więziennego i ponurego warsztatu pracy, którym jest dlań obecnie rodzinna ziemia, ów niegdyś podobno rozkoszny raj. Lud, do którego oprócz chłopa należy i ten, który wydobywa kruszce, i ten, który uprawia rzemiosła w mieście, i ten, który jest żołnierzem na rozkaz innych, nie pragnie zajęcia miejsca panów, by gnębić z kolei innych. Lud pragnie dostatku i godności ludzkiej jako przysługującego wszystkim prawa powszechnego, a nie jako przywileju. Wtedy lud będzie bronił granic swej ojczyzny. Zanim to nie nastąpi, lud polski sprzymierzy się raczej z ludem rosyjskim, równie jak on uciskanym, aby wspólnie zgnieść swych ciemiężycieli. Król polski byłby takim samym wrogiem ludu jak car rosyjski. Kto chce mówić o Polsce, niech stawia sobie cele służące wyłącznie ludowi i szuka tylko takich sprzymierzeńców, o których najpodejrzliwszy nie mógłby nawet pomyśleć, że przyoblekają się majestatem ludu. Ojczyzna jest działaniem i wynikiem dobrych praw, a nie ich obietnicą. Lud już dość nasłuchał się obietnic. Lud nareszcie musi sam ustanowić prawa i zdobyć ojczyznę.

Wśród tych myśli ks. Ściegienny zasnął twardym i spokojnym snem spracowanego oracza.