BOLESŁAW WYROSTEK

Bęczyn - bajory i rzeka

 

„Bajury” - bajory to wspaniałe uroczy bagienne, wodno-łąkowe nad Urzędówką z rzadkim zadrzewieniem kępami olszyn, łoziny, kaliny, dzikich porzeczek, kruszyny. Porastała je roślinność łąkowa typu bagiennego, przeważnie szuwary.

Brzegi rzeki pokrywała częściowo drobina, miękka trawa zwana „jemieluchą” i gruba wysoka „wis”, przeważnie w miejscach namulanych. Tatarak powszechnie zwany „lepiechem” występował na całych obszarach bajor, ponadto były różne bączki, pałki, trzciny.

Przed wojną istniał piękny zwyczaj na Zielone Świątki upiększania przydomowych podwórzy „mainą” z grabiny i bajornym lepiechem.

Miejscami jak np. pod „Kalniu Górku” w obrębie jeziorka „Kału” rosła „rzeżucha”, roślina wysoka, mocna, trójkanciasta, o brzegach piłkowanych ostrych jak sierp. Z tej rzeżuchy Surdaccy pletli powrósła do wiązania snopków w polu.

W bajorach żyło dużo ptactwa wodnego: trzciniaki, kurki wodne, łyski, dzikie kaczki, bociany, czaple, żurawie, bąki, także majowe śpiewaki - słowiki. Bąk - duży ptak trąbił chwilami basowym tonem zanurzając dziób w wodzie.

W bajorach roiły się żaby, raki i ryby: kolki, kiełbiki, ślizy, piskorze, minogi, miętusy, karasie, liny, okonie, płocie, karpie na czele z rozbójnikiem wodnym szczupakiem. Spotykało się też węgorze.

Na kępach spotykało się zaskrońce, padalce, jaszczurki. W bajorach miały też ostoje wydry.

Od Bęczyna Podlesia Urzędówka tworzyła liczne wielkie zakola, tzw. „Zokły” „Bełki”. Zokieł - to wydłużone zakole łąki, niby półwysep okrążony korytem rzeki. Bełk to głęboka część rzeki na ostrych zakrętach. W zokłach był wolniejszy nurt, niekiedy o charakterze zastoinowym lub wirowym. Bełki były ostoją ryb. Nad bełkami zwykle występowała olszyna i łozina a w niej miało oparcie drobniejsze ptactwo wodne.

Pierwszym krokiem ku ubożeniu bajor było wyprostowanie koryta rzeki „nowej rzeki”, na podstawie zawartej umowy Zygmunta Chęcińskiego z posiadaczami łąk na odcinku od młyna do „Surdokowy Sadzawki”. Były to lata dwudzieste.

Zachodnia część Bęczyna Podlesie przylega od zachodu i północy do lasów państwowych „Wolski Bór”, od południa poprzez łąki nadrzeczne Urzędówki do lasu „Zwierzyniec”. Biorąc za punkt wyjściowy młyn Chęcińskich na Podlesiu aż do Rybołówstwa pod Dzierzkowicami, łąki stanowią niby korytarz między lasami i kolonią Terpentyną Łąki prawobrzeżne to własność prywatna, lewobrzeżne należały w większości do nadleśnictwa Dzierzkowice.

Idąc od młyna Chęcińskich z prądem rzeki na zachód w kierunku właściwych bajor widać było łagodne różnice w nawodnieniu i występującej roślinności. Te wyróżniające się terenowe odcinki mają gwarowe nazwy; kolejno za młynem łąki: „Mindzy Smugami”, „Surdokowa Sadzawka”, „Podbole”, „Pod Ligawicu”, „Zogunki”, „Kawołki”, „Sołtyskie”, „Okrungło Górka”.

Następne działy to już bajory właściwe: „Bajury pod Kalniu Górku” i „Bajury pod Bajurniu Górku”, „Bajury Wolne” (własność ogólna gminna). Na „Bajurach Wolnych” istniały dwa uroczyska: „Pod Swirkiem” i na „Na Boćkach”. Uroczysko „Pod Swirkiem” to wzniesienie, na którym rosły świerki, na jednym z nich uwiły bociany gniazdo. Nieopodal jest również bocianie gniazdo na stodole Jakuba Płechy w kolonii Terpentyna.

Za „Boćkami” bajory przecina droga od lasu do kolonii Terpentyna, za tą drogą państwowe gospodarstwo rybne „Rybołówstwo”.

Przed melioracją do lat pięćdziesiątych naszych czasów, bajory od niepamiętnych lat stanowiły choć ubogą ale podstawową bazę utrzymania ludzi głównie bezrolnych i małorolnych. Praca na bajorach była bardzo ciężka, brnęło się w zanurzeniu do pasa a czasami i wyżej przy koszeniu a następnie wyciąganiu skoszonej trawy na krypach zbitych z desek.

W niektórych miejscach w zastoiskach wodnych silnie atakowały „pijawy”, duże brązowe i mniejsze od nich, lecz bardziej żarłoczne zwane końskimi, które po przyssaniu się do ciała „kociły się” a drobniutkie larwy, ledwie widzialne, okrutnie wpijały się w skórę, powodując obfite krwawienie, swędzenie i pieczenie. W wodzie bieżącej, w strugach i rzece, żyły pijawki duże czarne, ale łagodne, nie przyczepiały się do nóg.

Wyciąganą z trudem na suche górki trawę roztrząsano do suszenia. Górki z wyjątkiem „Okrągłej” stanowiły własność państwa. Powierzchnia górek była zbyt mała, stąd wynikały częste spory a nawet bójki wśród wielu pragnących wysuszyć swoją trawę, proszących Boga o wolne miejsce i słoneczną pogodę.

Oto przykład kłótni, jakie się zdarzały na górkach, zaistniałej pomiędzy Władysławem Surdackim przezwisko „Interes” a Aleksandrem Drzymałą „Kukową”. W nerwowym podnieceniu sypały się słówka wzajemnie szkalujące. Drzymała czując się ważniejszy, jako posiadacz kilku morgów gruntu i lepszego wyposażenia, nazwał „Interesa” dziadem. „Tyś dziod! Jo mum trzy buty!” a Surdacki odparł niewyraźną z natury mową: „A jo mum czterlii buty”. Od tego czasu Drzymała otrzymał na stałe nowe przezwisko „Trzy buty” a jego żona „Trzybucino”.

Oprócz pracy przy sianie ważnym zajęciem na bajorach był połów ryb i raków. Głównym miejscem połowu ryb było jeziorko należące do rodziny Surdackich „po Wojciechu”, zwane potocznie „Kałem”. W jeziorku tym przeważnie zastawiano bębenki na noc, często Surdaccy Józef i Stanisław spędzali w kopkach siana lub na kępach olszyn całe noce, by rano wybierać ryby z bębenków. Raki, a także i ryby łowiono w rzece, brnąc rzeką wpław z nurtem wody, zastawiając wiklinowe duże kosze lub tzw. opoły z wikliny własnego wyrobu. Mistrzami wyplatania opołów i połowu ryb opołami w rzece byli: Franciszek Gajewski przezwisko „Taras” i jego synowie Jan „Supa” i Aleksander „Fotel”, „Skarada”.

Po części, lewobrzeżny pas łąk przybajornych należał do ówczesnego nadleśnictwa Dzierzkowice. Gajowi czasami przepędzali przygodnych rybaków z rzeki.

Naprzeciwko „Okrągłej Górki” mieszkał rolnik z kolonii Terpentyna Jakub Wilk, w mizernej chacie na piaszczystym niewysokim wzgórzu w skłonie ku łąkom. Tenże Jakub pełnił zarazem z ramienia nadleśnictwa funkcję strażnika, ale niemundurowego i nieuzbrojonego. Gajowi mieli różną broń, nawet karabiny wojskowe.

Połowy ryb i raków w rzece odbywały się przeważnie równocześnie z pracami na łąkach, było, więc wszędzie rojno i gwarno od pracujących. Gdy się pojawił w rzece z opołą rybak, wówczas wierny swej powinności strażnik Jakub Wilk wołał donośnym głosem od swej chaty: „Hejj! Kajj tam rrraki chytos! Nie chytoj rrraki!” Pojawienie się Wilka z jego głośnym „Hejjj!” powodowało odzew pracujących na łąkach młodzików bęczyńskich odstraszających Wilka: „Wilku! do budy!”. „Wilku do dziury!”. Specjalistami zapędzania byli Wacek Witek przezwisko ,,Rystok” i Antek Madejek przezwisko „Jantla”. Odstraszanie Wilka ustawało na czas posiłku i odpoczynku w pracy, ale już samo pojawienie się niefortunnego strażnika Wilka, który również pracował przy sianie u siebie, powodowało zapędzanie „Wilku do dziury!”.

Połów raków odbywał się następująco: wiosną, „nim pszenica zakwitnie”, łowiono raki rękami, sięgając do nor raków z lądu albo idąc wpław rzeką. Mistrzynią połowu raków z lądu była „Franciszka” „Brożkowo” żona Andrzeja „Andrzejowo”. Czasami w norze zamiast raka trafiono miętusa albo coś innego. Andrzejowo łowiła w miejscach, gdzie był ląd niski zbliżony do lustra rzeki. Ten połów wcześniejszy z nor był z punktu widzenia ochrony raków szkodliwy i teoretycznie zabroniony. W ciągu lata łowiono raki na żaby obdzierane ze skóry, przywiązywane do tyczek. Taki połów odbywał się tuż przed i po zachodzie słońca. Zatkniętą tyczkę do rzeki przy lądzie, po iluś minutach powoli podnosiło się, przy równoczesnym podbieraniu „kacyrkiem” (woreczkowa siateczka na widełku). Każdy łowca miał po kilka tyczek powstawianych w rzece przy lądzie. Przed wojną raki miały dobrą cenę, dlatego wielu było łowców z Bęczyna i nie tylko, którzy łowili raki i nosili do znanego handlarza w Chodlu Żyda Majlecha płacił 2zł za kopę. Bywało przy odstawie, że któryś łowca pożalił się:

„Majlechu, bardzo się dziś napracowałem”. Majlech odpowiadał poważnie: „Przez placy nie ma kolacy”.

Raki należało nosić w koszach nocą, bo słońce i ciepło dnia szkodziły im. Złowione raki przetrzymywane dla chłodu w piwnicach a do koszów kładziono pokrzywy, które wzmacniały żywotność raków.

Któregoś wieczoru, do stałej grupki łowców raków, udających się z odstawą do Chodla, dołączył Czesiek Surdacki „Szatanek”, pełen jak na późnowieczorową porę głośnej fantazji. Dostawcy mieli w ręce mocne kije do podpierania się, szczególnie potrzebne na odcinkach polnych, na miedzach. Wchodząc w obręb miejski Chodla, już na moście nad rzeką, Czesiek złożył ręce do ust w tubę i zatrąbił z całych sił:

„Tuuu! tuuu! tuuu!” nie zważając na uwagi kolegów. Dochodząc do drzwi Majlecha, Czesiek grzmotnął trzykrotnie swym mocnym kijem. Majlech wypadł rozebrany i wystraszony a „Szatanek” zameldował przybycie z obfitym towarem. Majlech miał dwie córki dorosłe. Ledwie weszliśmy z koszami do mieszkania Czesiek w mig pozrywał panny z posłania, czyniąc gwar, piski, śmiechy.

Do stałych bęczyńskich łowców i dostawców raków do Chodla należeli Edek Gajewski „Lufcik” Lutek Marecki i Stanisław Pawłowski zięć Jana Dryły.

Nasze kochane bajory bęczyńskie, największy nasz akwen wabiły licznych łowców raków, ryb i latem, myśliwych, wielbicieli przygód na tle bogatej natury, zarówno prostaczków jak i zasobnych w bogactwo wiedzy i miłośników przyrody ojczystej. W bajorach także, brodząc w trudzie ciężkiej a koniecznej pracy już od wczesnych lat młodych, traciło zdrowie wielu Bęczynian i Bęczynianek.

Zimowe połowy ryb na bajorach pod lodem były pracami szczególnie trudnymi, odbywały się najczęściej na wymienionym „Kale”. Stałymi łowcami ryb i latem byli „Podleszczoki”, głównie „Marki” i „Gajdy”. Spośród „Marków”, czyli Mareckich wyróżniali się „Antoni” przezwisko „Zółty Marek” i jego szwagier Jan Skowron „Kamas”. Grupa „Gajdów” czyli Gajewskich była liczna: Franciszek Gajewski „Taras” z synami: Władysław „Kulos”, Jan „Supa”, Aleksander „Fotel” „Skarada”. Inne „Gajdy” to: Władysław Gajewski „Machora”, jego brat Czesław „Poka”. Drugi Władysław Gajewski (z górki) „Bazek”, jego syn Teofil „Pantofelek”. Wymienieni łowcy z wyjątkiem Czesława, Władka „Kulosa” i Skowrona byli zarazem garncarzami.

Zimowe połowy pod lodem były pracochłonne, ale zapotrzebowanie na ryby było duże: — Żydom na ich szabas, a największe na wigilię Bożego Narodzenia.

Pod lodem łowiono ryby sakami - wyrąbywano siekierami „tunie”, czyli przeręble. Po wstawieniu saka do szerokiej tuni wyrąbywano małe tunie przed sakiem, przez które goniono tłukami ryby. Thik to długa grabowa tyczka, na której grubszym końcu przybijano dwa stare trepy.

Warto przytoczyć jeden z przykładów połowu pod lodem, jaki się odbył przez grupkę „Gajdów” z udziałem Sewerka Wyrostka „Justynka”. Sewerek był niski, ale bardzo energiczny i sprytny. Rąbali w lodzie tunie, było ich kilku w tym z „Gajdów” Jan „Supa”, niby kierownik grupki. Zwykle jeden lub dwóch trzymało sak wstawiony pod lód. Solidnie pracowali, ale bez powodzenia. Czasem trafiło się coś z drobiazgu - „gożule” - rodzaj drobnych płoteczek bez znaczenia. Wyrąbywanie w nowych miejscach i zastawianie powtarzali kilkakrotnie i znowu bezowocnie. Po którymś kolejnym, pracowitym zabiegu wyciągnęli sak. Sewerek pierwszy błyskawicznie podskoczył do wyciąganego saka i zakrzyknął: „O! Jak Boga kocham jest szczypok!” chwycił „śmirg” go za siebie wprost do tuni. Jak grom grzmotnęły przekleństwa, bo złowiony szczupak był wspaniałą sztuką.

Połowy pod lodem obfitowały w różne przygody. Bywało, że lód był zbyt słaby i w momentach po wyrąbaniu tuni i skupieniu się kilku rybaków blisko siebie lód załamał się.

Wpadali do wody i tragedia mróz a woda w butach i mokre porty.

Był czas, że władze leśne poczęły zalesiać górki, wynikła prawdziwa batalia pomiędzy posiadaczami łąk i nadleśnictwem Dzierzkowice. Zalesienia wstrzymano a wysunięto propozycję zamiany, ale to utknęło. Dla gospodarki leśnej obecność prywatnej własności śródleśnej była szkodliwa a to z powodu defraudacji drewna, wypasu w lesie, kłusownictwa

i ohydnego wnykarstwa. Wielu było znanych sidłaczy, godnych najwyższej pogardy, którzy zimą i latem zbrodniczo mordowali zwierzynę i ptactwo.

Starsi pamiętają młyny wodne nad naszą Urzędówką, o wielkich kołach drewnianych napędowych, poruszanych siłą wody. Urządzenia młyńskie spiętrzały wodę na rzece i tworzyły stawy przedmłyńskie. Przy sprzyjającej sytuacji terenowej obok młynów zakładano hodowle ryb w wykopywanych sadzawkach. Takie zbiorniki wodne znacznie wzbogacały i upiększały przyrodę. W niektórych stawach bywały dogodne miejsca do letnich kąpieli a zimą do sportu łyżwiarskiego. Przed miejskim młynem urzędowskim był dawniej rozległy staw, gdzie podobnie jak na bajorach obficie występował „lepiech” tatarak. Mieszkańcy miasta na Zielone Świątki upiększali swoje domostwa lepiechem własnym przymiejskim.

Uroczy i obszerny był dawniej kompleks przyrodniczy wodnołąkowy świętej Otylii z pięknym jeziorem zwanym „stoczkiem” zasobnym w ryby, otoczonym zagęszczonym zadrzewieniem, przeważnie sędziwymi wierzbami olbrzymami, które jak matki otulały potężnymi konarami święte lecznicze wody obfitych źródeł.

W bezpośrednim sąsiedztwie od strony północno-zachodniej błyszczały w słońcu błękitne stawy rybne przy młynie Radzimowskich (ostatni właściciel przed likwidacją tego młyna Michalczak). Kompleks ten był ozdobiony olszyną i kępami łoziny, a w nim dzikie kaczki i inne ptactwo wodne.

Zanikły bajory bęczyńskie, przepadły żaby, ryby, raki, ptactwo wodne. Zubożało też uroczysko przyrodnicze przy kapliczce świętej Otylii, gdzie opadły źródła. Nie istnieje, ongiś wspaniały, stoczek zasobny w rybki, niby piękne jezioro.

W miejsce bogactw natury cywilizacja naszych czasów, której niechlubne „owoce” zatruwają i zaśmiecają nasze drobne strumyki wraz z Urzędówką i różne ustronia zielone. Lasy stają się śmietnikami odpadów, padlina i odchody płyną rzeką.

Czy możemy traktować bezradnie to zło, które wokół nas się dzieje? Istnieje konieczność ideowego i praktycznego szkolenia i angażowania do pracy społecznej przede wszystkim młodzieży. Ochrona przyrody ojczystej, ochrona dóbr kultury, miejsc pamięci narodowej, ochrona całej ziemi ojczystej jest obowiązkiem wszystkich obywateli.

Jak winniśmy ją cenić niech nam powiedzą słowa współ twórcy Ligi Ochrony Przyrody Jana Gwalberta Pawlikowskiego: „Miłość Ojczyzny wiedzie za sobą szanowanie zabytków tej ziemi, usuwanie skaz, jakie pojawiają się na jej kochanym obliczu, staranie się o jej piękność.”