Stefan Rolla

Wiek XX w Urzędowie w pamięci 97-latka

Wspomnienia Józefa Budy

 

Od autora

Szanownego Jubilata - Józefa Budę znałem od dawna, bo mój kolega ze szkoły powszechnej - Antoni Gajewski, brat żony Józefa Budy, uczył się rzemiosła jubilersko- zegarmistrzowskie go u swego szwagra.

Ja czasem odwiedzałem go w warsztacie i w moich oczach chłopca Józef Buda był czarodziejem, który z monet czy z kul karabinowych wyczarowywał obrączki, pierścionki, a ożywiał także stare budziki i zegary ścienne z ciężarkami. Taki zegar domowy sam nosiłem do niego do naprawy.Józef Buda

W 1980 r po moim odejściu na emeryturę, zostałem sąsiadem Jubilata na ulicy Wodnej, gospodarząc na działce po mojej zmarłej żonie Kazimierze (z domu Mazurkiewicz). Podziwiałem i nadal podziwiam żywotność Józefa, jego wszechstronne zainteresowania i doskonałą, wręcz zadziwiającą, pamięć o tym, co było, i Jego ciekawość tego, co będzie dalej.

Naprawiał mi często psujące się okulary, budziki. Zadziwił mnie w lecie 1998 r, kiedy w wieku 96 lat także naprawił mi budzik. Korzystałem z jego porad w ogrodzie, bo jest doskonałym ogrodnikiem, zajadałem każdej wiosny Jego doskonale przetwory, a zwłaszcza ogórki konserwowe.

Z największą przyjemnością słuchałem Jego opowiadań, jakie snuł o przygodach swego ciekawego życia. Stąd geneza tego wywiadu, który przeprowadziłem na przełomie 1998/1999 roku z Szanownym Jubilatem.

 

Życiorys Józefa Budy

Urodził się w Urzędowie na ulicy Wodnej, 25 lutego 1902 r. jako czwarte dziecko ojca Andrzeja i matki Anieli z domu Aranin. Józef miał dziewięcioro rodzeństwa. W końcu 1998 r. zostało ich tylko dwoje: Józef lat 96 i Jego siostra Magdalena lat 88.

Ojciec posiadał gospodarstwo rolne o powierzchni 7 mórg, na których tradycyjnie uprawiał żyto, owies, jęczmień, ziemniaki oraz warzywa, głównie na handel (wiadomo: Urzędów - „Cebulów”). Prymitywnie prowadzone gospodarstwo, bez sztucznego nawożenia, bez dobrych narzędzi, nie wystarczało do wyżywienia tak licznej rodziny. Dlatego ojciec Andrzej zajmował się również garncarstwem, zwłaszcza zimą. A wypalone garnki sam sprzedawał razem z warzywami na jarmarkach w okolicznych miasteczkach (Opole, Bełżyce, Józefów, Annopol, Kraśnik, Zaklików, Chodel).

Józef lata dziecięce spędzał w domu, pomagając w pracach polowych, w domu, opiekując się młodszym rodzeństwem. Do szkoły powszechnej uczęszczał w Bęczynie. Po jej ukończeniu zaczął naukę w progimnazjum. Po dwóch latach bitwa i wielki pożar 1915 r., kiedy spłonął prawie cały Urzędów, podpalony przez cofające się wojska rosyjskie, przerwały i zakończyły jego naukę.

Trzeba tu podkreślić, że Józio musiał wiele zabiegać o to, żeby ojciec chciał płacić 3 do 5 rubli za kwartał nauki w progimnazjum. Ogół ojców uważał dwie klasy szkoły powszechnej za wystarczające za całkowite wykształcenie. Progimnazjum było dla elity - dzieci gospodarzy bogatych albo dla dzieci bardzo uzdolnionych i bardzo chętnych. Józio należał do tych drugich.

Pan Józef dobrze pamięta panią Aleksandrę Decyusz i panią Leokadię Pytlakowską - nauczycielki progimnazjum.

W tych latach nauki Józia spotkało nieszczęście. W czasie pracy w sieczkarni przez nieuwagę włożył dłoń w tryby i stracił dwa palce prawej ręki i miał poszarpaną dłoń. Potem w młockami stracił kciuk drugiej ręki.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Chłopiec zrozumiał, że nie rękami mu przyjdzie pracować, ale głową.

Ojciec naciskał, żeby uczył się garncarstwa. Próbował, ale mu to nie szło. Ostatecznie uraz ręki uwolnił go od tego zawodu, który wymaga bardzo sprawnych i mocnych rąk. Ale pracować trzeba było. Ojciec oddał Józka do „terminu” do kowala Jana Steca. Zawód ten odpowiadał chłopcu, bo ciągnęło go do obróbki mechanicznej, a wóz konny był podstawową „maszyną” o napędzie konnym. Tu - o dziwo - nauczył się jubilerskiej roboty.

Wojna polsko-bolszewicka w 1920 r. przerwała mu pracę. Ojczyzna nie gardziła kalekami i powołała Józefa do wojska. Wio sną 1920 r. został przydzielony do 43. pułku piechoty Armii Hallera. Po krótkim przeszkoleniu pułk został skierowany na front dla obrony Warszawy przez Kraśnik-Annopol za Wisłę. Ale zwycięska ofensywa Piłsudskiego spod Dęblina odepchnęła bolszewików od Warszawy daleko na wschód. Pułk ścigał również bolszewików.

Po zakończeniu wojny Józef, dzięki swemu wykształceniu, został skierowany do szkoły podoficerskiej w Lubartowie, ale de mobilizacja przeniosła go do cywila w końcu 1920 r. Józef powrócił do warsztatu kowalskiego Jana Steca.

Ale wojsko nie zapomniało o poborowym i powołało go w 1922 r. (w dwudziestym roku życia!) do odbycia zasadniczej służby wojskowej, ze względu na kalectwo w batalionie sanitarnym w Lublinie. Szybko zauważono jednak zdolności mechaniczne poborowego i przydzielono do pracy w rusznikarni, co mu się przy dało dalej w życiu. Służbę wojskową kończył jednak jako pisarz i kreślarz w dowództwie okręgu korpusu w Lublinie. Namawiano go nawet do pozostania na stałe w tej służbie. Ale Józefa ciągnęła przygoda jubilerska...

Po powrocie z wojska nauczył się sam zawodu jubilerskiego i założył taki warsztat, jedyny w tym czasie, w Urzędowie. W 1930 r. ożenił się z Sylwiną Gajewską z Bęczyna (zmarła w grudniu 1981 r.). Gospodarzył na spadkowej działce gruntu 0,9 ha.

2 września 1939 r. ojczyzna znów przypomniała Józefowi o obowiązku wojskowym i powołała go do służby do batalionu sanitarnego w Lublinie. Koniec kampanii wrześniowej zastał go w Łucku, skąd - z przygodami - wrócił pieszo do domu w końcu października

1939 r.

W czasie okupacji pracował w warsztacie. Uprawiał też ziemię, robił broń.

Józef wychował i wykształcił dwoje dzieci: Sylwestra - ur. 1931 r., technik budowlany i absolwent zaocznego studium ekonomicznego oraz Teresę - ur. 1942 r., technik chemii. Obydwoje już na emeryturze. Przybyło mu dwoje wnuków i troje prawnuków.

W okresie międzywojennym kupił dom wraz z placówką na ulicy Wodnej, naprzeciw obecnej szkoły. Dom odrestaurował, wybudował oborę i stodołę, dokupił 3 hektary ziemi.

Nie ominęły go dalsze uszkodzenia ciała i dwie operacje ruptury przepukliny (1973 i 1987 r.).

Jego dom, z którego nie chce się wyprowadzić, widoczny jest na fotografii na tle murowanego, jednopiętrowego domu jego wnuka Grzegorza Budy.

Jako prawdziwy mężczyzna, zgodnie z chińskim powiedzeniem, wybudował dom, spłodził syna, zasadził drzewo (co widać przed domem). Ale czy tylko tego dokonał?

Wywiad Stefana Roili z Józefem Budą

S.R. Gdzie i kto Pana nauczył zawodu jubilerskiego i zegarmistrzowskiego?

J.B. Nauczyłem się sam. Nikt mnie nie uczył. Podpatrywałem innych, a nawet kradłem ich wiedzę, kiedy nie chcieli mi jej użyczyć. Zaczęło się niewinnie i... w kuźni. W czasie I wojny światowej zgłosił się do kowala Jana Steca jego krewny Kalikst Stec z monetą - srebrnym rublem, żeby mu zrobił ślubne obrączki dla niego i narzeczonej. Kowal nie chciał, ale krewny bardzo prosił. Kowal przeciął monetę na pół, ściął rogi, wyciął dziurkę w środku każdej połówki, klepał, klepał i... wyklepał obrączki, obrobił je pilnikiem, oczyścił. Młodzi się pobrali i... byli szczęśliwi. Do wiedzieli się ludzie, wojna trwała, ale młodzi pobierali się, a nijako było bez obrączek. Zamówienia mnożyły się. Przynoszono nie tylko srebrne monety. Przynoszono także złote. Obróbkę doskonaliliśmy, ale jedna sprawa była nie do rozwiązania. Połączenie wyklepanych tasiemek. Połączenia dokonywaliśmy na cynę, co nie przysparzało piękności obrączkom, ale zamawiający pokornie to znosili.

Przynosili też uszkodzoną biżuterię, którą trzeba było naprawić, przerobić (zmniejszyć, powiększyć). Zacząłem pracować na własną rękę, rzuciłem kowalstwo, widziałem przyszłość w tym zawodzie.

Pierwszą złotą obrączkę wykonałem, jak się później okazało, dla babci żony wnuka.

Podobnie zaczęło się z zegarmistrzostwem. W 1915 roku pijany żołnierz rosyjski „udekorował” mego starszego brata zepsutym zegarkiem kieszonkowym. Wycyganiłem od brata ten zegarek, nie przypominam sobie, za co. Zegarek rozebrałem, oczyściłem, złożyłem, nakręciłem i zegarek chodził! Rozeszła się wieść, że Józek Budów reperuje zegarki. Ludzie zaczęli przynosić budziki, ścienne zegary, a ja je naprawiałem. Rzadko mi się zdarzało, że nie zdołałem naprawić. W poszukiwaniu części do zegarków i zegarów trafiłem do sklepu jubilersko-zegarmistrzowskiego w Kraśniku, oczywiście z właścicielem Żydem. Przynosiłem mu części zepsute, a on wyszukiwał mi dobre, nowe lub używane. Zauważyłem u niego na zapleczu rzemieślnika, którym był jubiler-zegarmistrz warszawski, tu sprowadzony - Polak. Starałem się dotrzeć do niego, ale rzadko mi się to udawało, bo Żyd pilnował tajemnic zawodu i słusznie podejrzewał mnie o kradzież tego, co w telewizji nazywacie nou hau.

Wreszcie szczęście uśmiechnęło się do mnie. Pewnego razu, kiedy przybyłem, zastałem sklep zamknięty. Zapukałem od tyłu. Przyjął mnie synek Żyda, inteligentny chłopak kilkunastoletni. Okazało się, że Żyd z rzemieślnikiem wyjechali do Warszawy na zakupy. Zagadałem Żydka, który mnie znał - pokazałem mu jakąś prostą drobną część do budzika, z prośbą, żeby mi znalazł. Zgodził się i wspólnie szukaliśmy. Obejrzałem sobie dobrze narzędzia jubilera. Od niechcenia zapytałem Żydka, jak jubiler klei złote obrączki. Iiii ... jaki tam klej ... - powiedział Żydek. - On rozpuszcza złoto w takim płynie, który powstaje z dwóch innych płynów - i pokazał mi je. Uprosiłem go o odlanie mi próbek do buteleczek. Odlał mi. Zapłaciłem mu za to hojnie.

S.R. To się nazywa, Panie Józefie, szpiegostwo przemysłowe, a to, co Pan „ukradł”, to „know-how” (czyli „jak to zrobić”).

J.B. Ma Pan rację, czułem, że to grzech i potem spowiadałem się z tego. Ale byłem szczęśliwy. Największe zmartwienie - łączenie styków - widziałem załatwione. Zdjąłem trzewiki i boso wprost goniłem z Kraśnika po piasku i Żwirze (szosy jeszcze nie było) do domu. W czasie drogi przyciskałem na piersi buteleczki, tak jak w telewizji oglądałem film, jak pierwsi ludzie gonili do domu z ukradzionym ogniem. Ogień - to było dla nich życie. Dla mnie to było również ... lepsze życie.

W domu nie chciałem nic jeść ani pić, tylko usiadłem, zrobiłem roztwór i ... rozpuściłem złoto. Hurrra!... Udało się! Później dopiero wyczytałem w książce, że tym cudownym roztworem była „woda królewska”, złożona z kwasu solnego (3 części) i azotowego (1 część). Uzupełniłem również swoje narzędzia. Ale były one nadal skromne (dopiero po I wojnie światowej, w ramach szabru na Ziemiach Zachodnich, jeden znajomy przywiózł mi cały warsztat jubilerski z pełnym oprzyrządowaniem, który może Pan sobie obejrzeć).

Kiedy owemu Żydowi pokazałem swoje wyroby, zaczął mi dawać zamówienia, pozbył się najemnika z Warszawy i zostałem jego głównym wykonawcą jubilerskim i zegarmistrzowskim. Lata trzydzieste były dla mnie latami największego powodzenia, w tych latach wzbogaciłem się, kupiłem plac i dom, ożeniłem się, miałem dzieci.

W czasie okupacji niemieckiej też nie powodziło mi się źle. Młodzi ludzie kochali się, zaręczali i pobierali. Potrzebne były obrączki, pierścionki. Dla partyzantów wykonywałem pierścionki srebrne z orłem w koronie na tle biało-czerwonym.

Najadłem się strachu, gdy pewnego razu zawitał do mnie wieczorem żandarm niemiecki i ... zamówił dwa pierścionki złote. Wykonałem je w terminie. Przy odbiorze przeprosił mnie, że nie może teraz zapłacić, bo nie ma pieniędzy, ale jak wróci z urlopu, zapłaci. Oczywiście przystałem na to. I ... zwrócił z ... procentem za zwłokę.

Po II wojnie światowej nie miałem już takiego powodzenia. Tanie zegarki radzieckie, tanie budziki wypierały stare zegarki i budziki, które po prostu wyrzucano na złom. Pierścionki kupowano w sklepach. Ale byli amatorzy dobrej roboty rzemieślniczej, którzy cenili sobie oryginalność, solidność (powierzone złoto), więc robotę i zarobek miałem zawsze.

S.R. Z życiorysu Pana wynika, że parał się Pan nie tylko jubilerstwem i zegarmistrzostwem.

J.B. Ooo, tak. Interesowało mnie wiele rzeczy i nadał wiele interesuje.

Rusznikarstwo

W 1922 r. pracowałem w rusznikarni. Nauczyłem się tam wiele. Dlatego, kiedy Tomek Wośko, dobry kował z Mikuszewskiego zaproponował mi wykonanie wspólnie strzelby myśliwskiej, jednorurki, chętnie przystałem. On oprawił lufę, a ja dorobiłem urządzenie spustowe. Powiodło się! Wykonaliśmy kilka strzelb dla myśliwych. Pamiętam, jedną kupił Michał Wośko za 100 ówczesnych złotych, co było w tym czasie (początek lat trzydziestych) dużo. Strzelby te z nabojami śrutowymi były dobre na ptaki, nabite zaś loftkami - na grubego zwierza (ludzi też). Zrobiłem też strzelbę dla siebie i polowałem.

W czasie okupacji Tomek Wośko namówił mnie na wykonanie kilku strzelb dla partyzantów. Robiłem to z wielkim strachem, gdyż mój dom był zawsze otwarty i dostępny dla klientów. Dlatego rusznikarnia była w stodole, w dobrej kryjówce. O mojej robocie wiedział Tomek, nikt więcej.

Skrzypce

Już po I wojnie, gdy miałem więcej czasu, zrobiłem skrzypce. Wystrugałem je z drewna lipowego. Próbowałem grać na nich. Coś niecoś wychodziło, ku uciesze żony, która krytykowała skrzypce. Aż kiedyś zawitał do nas słynny kapelmistrz Urzędowa - Lukanty. Zobaczył na łóżku skrzypce, chwycił je i zagrał tak pięknie, że ja się o mało nie rozpłakałem, a żona uwierzyła w moje zdolności lutnicze.

Malarstwo

Już w podeszłym wieku (ok. 70-ki) zacząłem malować. Były to akwarele. Ot, widzi Pan, tu na ścianie takie dwie (urzędowskie krajobrazy bez jeleni, przypisek S.R.). Jeden obraz (kościoła urzędowskiego) podarowałem księdzu Dobrowolskiemu, na jego prośbę, kiedy opuszczał Urzędów.

Praca społeczna

Nie uchylałem się od pracy społecznej. Byłem członkiem komitetu rodzicielskiego w szkole i członkiem Komitetu Budowy Szkoły. Materiały na budowę szkoły przywozili mieszkańcy Urzędowa wozami konnymi, przeważnie w ramach szarwarku. Moim zadaniem było przyjmowanie materiałów i kwitowanie ich.

Gdy szkoła była częściowo ukończona, organizowaliśmy zabawy, z których dochód był przeznaczony na dokończenie szkoły. Całe przygotowanie do zabawy (bicie świni, wyrabianie wędlin) odbywało się u mnie jako najbliższego budynku szkoły.

S.R. Na zakończenie tych pytań osobistych jeszcze jedno: Dlaczego Pan, uczestnik dwóch wojen, nie jest kombatantem?

J.B. To prawda, byłem jako żołnierz na dwóch wojnach. Ale na pierwszej goniłem bolszewików, ale ich nie dogoniłem. Na drugiej byłem sanitariuszem, tj. żołnierzem bez karabinu. Nigdy nie oddałem nawet jednego strzału w stronę wroga. A kombatant ot podobno ten, kto walczył z bronią w ręku.

S.R. A czy Pan wie, że minister do spraw kombatantów - Taylor ma kartę kombatancką za to, że przez kilka tygodni ssał pierś matki będącej w przejściowym obozie przesiedlanych?

J.B. I ja widzę jak nasi tzw. „kombatanci” nadymają piersi w mundurach, których nigdy przedtem nie nosili. A i czasami żal mi tej renty kombatanckiej. Już się też pogodziłem, że na pogrzebie nie pożegnają mnie sztandary kombatanckie. Szkoda, bo takie ładne.

S.R. Przeżył Pan dwudzieste stulecie. Jakie zmiany obserwował Pan w Urzędowie? Aby to uporządkować, proponuję kolejność:

Dom i gospodarka

J.B. Na ulicy Wodnej, przed I wojną światową był tylko jeden dom murowany - Aleksandra Golińskiego. Podobnie było na innych przedmieściach. Prawie wszystkie domy i obory były kryte strzechą, rzadko gontem. Wodę czerpano z dość rzadkich studni, często w cembrowinie drewnianej, z żurawiami lub wałkami z łańcuchem. Każdy przypinał swoje wiadro. Nierzadko wodę czerpano z rzeki, ze strumieni, ze źródeł. Krowy, konie przeważnie pojono w rzece.

W miejscu, gdzie obecnie stoi szkoła, był budynek sądu o konstrukcji drewnianej wypełnionej cegłą („mur pruski”). Po przeciwnej stronie, gdzie stoi obecnie dom nauczycielski, był duży budynek drewniany z dwustronnym podcieniem. Był to przytułek. Obydwa budynki spłonęły w czasie wojny w 1915 r.

Po I wojnie światowej zmiany powolne, ale jednak szybsze niż w czasie niewoli rosyjskiej. Coraz częściej budowano domy murowane. Zamiast strzechy zaczęto stosować papę, dachówki, blachę. Pobudowano wiele studni.

Do zbioru niższych zbóż (owsa, jęczmienia), a potem i do żyta i pszenicy zaczęto stosować kosy. Pamiętam, że mój ojciec jako pierwszy na Wodnej zaczął używać kosy z płachtą do zboża. Zaczęły się pojawiać żniwiarki konne i młockarnie napędzane konnym kieratem lub ręcznie.

Wielkie ożywienie gospodarcze nastąpiło w 1938 r., kiedy przy stąpiono, w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP u) do budowy fabryki amunicji w Dąbrowie Bór (obecnie Kraśnik Fabryczny). Mimo braku mechanizacji budowa szła bardzo szybko i już w lecie 1939 r. w wykończonych halach rozpoczęto produkcję.

Budowa fabryki była dobrodziejstwem dla Urzędowa i okolicznych miejscowości, ponieważ dużo ludzi znalazło zatrudnienie na budowie, a potem w fabryce. W Urzędowie, w wynajętych pokojach, zamieszkało wielu przybyłych fachowców, co również wzbogacało miejscowych W czasie okupacji fabryka pracowała dla Niemców, a zatrudnienie w niej chroniło przed przymusowym wywiezieniem do Niemiec na roboty.

Po II wojnie światowej fabrykę i miasto Kraśnik Fabryczny rozbudowano, co sprzyjało rozwojowi gospodarczemu także Urzędowa. Dzięki twardej postawie mieszkańców Urzędowa, przezwanego w czasie wojny Londynem, Urzędów oparł się kolektywizacji w pierwszym zapale komunistycznym po wojnie.

Największy rozwój budowlany i w gospodarce rolniczej miał miejsce w latach siedemdziesiątych, pod rządami ekipy Gierka. Rosły domy murowane jak grzyby po deszczu, przybywało traktorów do robót polowych, zaczęły się pojawiać kombajny, najpierw w spółdzielniach maszynowo-rolniczych, potem w gospodarstwach indywidualnych. Dzięki popytowi na owoce (maliny, porzeczki, aronie) Urzędów stal się zagłębiem malinowo porzeczkowym, co dawało czasem niezłe dochody.

W ostatnich latach czas żniwny jest prawie niezauważalny. Ludzi nie widać w polu, tylko na drodze, jak wyglądają kombajnu. Parę godzin i ... po żniwach. Więcej hałasu i roboty jest przy zbiorze malin. Taaakie czasy nastały!...

Drogi, komunikacja

J.B. Myślę, że drogi trzeba postawić na pierwszym miejscu wśród przemian XX wieku.

Przed I wojną Urzędów, podobnie jak cały kraj nadwiślański pod zaborem rosyjskim, tonął w błocie. Dosłownie. Jesienią i wiosną jeżdżono i chodzono poza stodołami, gdzie na większych pochyleniach było lepiej. Tylko w samym mieście było trochę bruku.

W końcu lat dwudziestych wykonano tzw. szutrówkę (tłuczniówkę, przyp. S.R.) do Kraśnika. Kamienie zbierano na polach, dowożono na drogę, gdzie zwykle Cyganie tłukli przy drodze młotkami na długich trzonkach drewnianych kamienie na drobne kamyczki. W początkowych latach trzydziestych ułożono bruk z kamieni polnych („kocie łby”) na ulicy Wodnej, przez tzw. groblę do Mikuszewskiego przez Mikuszewskie do początku Bęczyna, z Urzędowa przez Zakościelne do młyna („Masiaka”). To wszystko przed II wojną.

Po II wojnie dość długo nie robiono nic, dopiero w drugiej połowie lat pięćdziesiątych wybudowano drogę z Urzędowa do Chodla, z Urzędowa do Wilkołaza i do Dzierzkowic.

Po wybudowaniu drogi do Kraśnika zaczął chodzić prywatny autobus. Bilet kosztował 1 zł, co stanowiło wartość 1 kg cukru lub żywca wieprzowego. W takiej sytuacji ludzie woleli chodzić pieszo (S.R. - To prawda. Pięć lat uczyłem się w gimnazjum w Kraśniku 1930-1935 i ani razu nie jechałem autobusem, tylko chodziłem pieszo!).

Pierwszy asfalt w Urzędowie wylano z Urzędowa na kawałku ulicy Wodnej i na Zakościelnym w początku lat sześćdziesiątych. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych wybudowano drogę asfaltową w Bęczynie, staraniem miejscowej społeczności i - słyszałem - Pana pomocy.

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wyasfaltowano wszystkie istniejące drogi, wybudowano asfaltowe drogi do wszystkich miejscowości. Wyasfaltowano wszystkie ulice miasta i rynek.

Równocześnie rozszerzała się sieć linii autobusowych. Już od początku lat sześćdziesiątych Urzędów miał połączenie bezpośrednimi autobusami z Lublinem i Warszawą.

W 1998 r. z Urzędowa dziennie odjeżdżało ponad 50 autobusów, a odległy Bęczyn jest połączony regularną linią autobusową z Kraśnikiem w ilości 6 autobusów dziennie.

Od 1960 r. przybywało samochodów osobowych. Obecnie, w co 2-3 domu jest samochód osobowy, a w niektórych 2-3 samochody. Na Wszystkich Świętych przy cmentarzu i jego otoczeniu jest kilkakrotnie więcej samochodów niż dawniej furmanek.

Sprawiły to drogi!

Chciałem jeszcze powiedzieć, że pierwszy rower w Urzędowie miał sędzia Fiutt, chyba w 1912 r. Pierwszy samochód osobowy miał kuzyn Dąbrowski z Bęczyna. Przywiózł go z Ameryki w 1913 r. i szybko pozbył się go z powodu braku dróg twardych. Ja kupiłem sobie rower w 1937 r. Był to doskonały rower z obręczami drewnianymi firmy „Zawadzki”. A mój wnuk kupił sobie Poloneza w 1993r.

Elektryczność, radio i telewizja

Elektryczność zawitała do domów w Urzędowe w 1937 r. Zakładano instalacje elektryczne w domach również w czasie okupacji (S.R. - To prawda. Osobiście założyłem w tym czasie światło w 5 domach Bęczyna, w domu rodzinnym też.).

Radio wcześniej zagościło w domach. Początkowo były to aparaty słuchawkowe, „na kryształek”. Taki aparat w początku lat trzydziestych zrobiłem sam dla siebie, drugi - dla ojca (S.R. - Ja zrobiłem też sam taki aparat dla mych rodziców w 1932 r.). Później bogaci kupowali aparaty głośnikowe, najpierw na baterie, potem sieciowe.

Telewizja pojawiła się w domach bogatych w latach pięćdziesiątych.

Woda, gaz, telefony

Na początku lat osiemdziesiątych zbudowano ujęcie wody głębinowej i rozpoczęto przyłączanie domów do sieci wodociągowej. Nie skorzystałem z tego dobrodziejstwa, bo swego czasu zbudowałem w podwórzu koło domu studnię, która dotychczas funkcjonuje i służy m.in. do obserwacji poziomu wód gruntowych w Urzędowie. Z zadowoleniem obserwuję sąsiadów, którzy w razie awarii sieci wodociągowej korzystają z tej studni za mym łaskawym zezwoleniem.

W 1992 r. podłączono Urzędów do gazu przewodowego. Również i z tego nie skorzystałem. Gaz wydaje mi się być niebezpieczny dla starego samotnego człowieka w małym drewnianym domku.

W połowie lat dziewięćdziesiątych stelefonizowano Urzędów. Prawie w każdym domu jest telefon. Ja nie mam i telefonu. Ale mój sąsiad wnuk ma. To mi wystarcza.

Szkoły

Pamiętam nędzę lokalową sprzed I wojny trzyklasowej szkoły powszechnej w Bęczynie (40 uczniów) i progimnazjum. Tak chcieliśmy się uczyć. Nie było gdzie i nie miał nas, kto uczyć.

Pamiętam powstanie w 1923 r. 7-klasowej szkoły powszechnej „Jagiellonki”. Cieszyliśmy się z powstania prywatnego gimnazjum (1945-1954). Nie będę opowiadało tym wszystkim, bo to pięknie opisaliście w Głosie Ziemi Urzędowskiej

Pamiętam moją szkołę powszechną z 1910 r. i codziennie patrzę z mego okna na gmachy szkół. W szkołach tych - szkoła podstawowa, liceum, technikum rolnicze i zasadnicza szkoła rolnicza, nie licząc przedszkola i zerówki” - oczy się ok. 700 dzieci i młodzieży.

S.R. Pięknie Pan przedstawił te zmiany w ciągu tego stulecia. Co według Pana było najważniejsze?

J.B. Za najważniejsze uważam drogi, wodę i elektryczność, bo bez radia, telewizji, gazu, telefonu można jakoś żyć.

Drogi zbliżyły ludzi, przybliżyły miasta, zakłady pracy. Sprowadziły rowery, samochody, autobusy.

Woda zaś na wsi jest żywicielką ludzi i zwierząt. Wody gruntowe w dolinie urzędowskiej są płytkie i pewnie zanieczyszczone (nawozy, odpady, nieszczelne szamba). Dlatego woda głębinowa jest podstawą żywienia.

Elektryczność zaś to światło i energia dla radia, telewizji, maszyn.

Szkoły to kuźnia (ale nie ta moja - prymitywna) młodych ludzi. Z zazdrością obserwuję z mego okna tłumy młodzieży podążające do szkoły i ze szkoły. Zdrowi, dobrze odżywieni, ubrani, piękni! I jestem dumny, że do tego i ja się przyczyniłem!

S.R. Mając w pamięci XX wiek, czego by Pan życzył Urzędowowi w XXI wieku?

J.B. Wiem z historii, że Urzędów był miastem od 1405 r. Życzyłbym, żeby Urzędów był znowu miastem na 600-lecie, przedmieścia były prawdziwymi przedmieściami.

Brakuje chyba tylko kanalizacji.

Pamiętam naszą rzekę, pełną wody, wijącą się w dolinie łąk, bogatą w ryby i raki. Ile ja ich nałowiłem! Życzyłbym, aby rzeka ta przestała być brudnym ściekiem, aby raki znów wróciły do niej. Na tej rzece było 6 młynów ze stawidłami, które spiętrzały wodę. Jeśli nie młyny, to trzeba odbudować stawidła, trzeba zatrzymać wody. W mojej studni stale opada woda!

Zbudowano drogi, ale tylko dla samochodów. Dla pieszych nie ma miejsca, a rowerzyści też się boją. Trzeba zbudować szerokie, równe chodniki, a przy nich ławki dla starych ludzi. Trzeba zbudować ścieżki dla rowerzystów. Może wzdłuż rzeki?

Widzę jak młodzi jadą szukać wody do kąpieli do Zaklikowa, Wyżnianki itd. Czy nie można by stworzyć kąpieliska w rejonie młyna „Michalczaka”? Kiedy już można żyć w tym naszym ukochanym Urzędowie, to trzeba pomyśleć o upiększeniu tego życia.

S.R. Dziękuję za to przesłanie i dziękuję za cały wywiad.

Zyczę Panu, Panie Józefie żeby Pan w dobrym zdrowiu powitał XX wiek.

J.B. Dziękuję za zainteresowanie moją skromną osobą.

 

Dom J.Budy, 1998 r (zdjęcia ze zbiorów prywatnych)