Stanisław Kasperski

 

Życie codzienne, obrzędy i zwyczaje mieszkańców Urzędowa u progu XX wieku

(na podstawie wspomnień Dominika Wośki)

 

1. Wprowadzenie

 

Wspomnienia Dominika Wośki, dzięki swej szczerości, bezpośredniości w przedstawianiu faktów i barwności języka, są cennym źródłem do poznania codziennych zajęć i obyczajowości mieszkańców Urzędowa początku dwudziestego stulecia. Autor ukazał swą trzypokoleniową rodzinę z Bęczyna w różnych sytuacjach, w konkretnych układach, w codziennej pracy i w dniach świątecznych. Dzięki temu poznajemy całą społeczność parafii, ocieramy się o szkołę, kościół i bożnicę. Przyglądamy się zajęciom ludzi, poziomowi ich życia oraz zwyczajom i obrzędom.

Urzędów u progu XX wieku nie miał już praw miejskich. Tylko główny plac-Rynek i wychodzące od niego uliczki przypominały miasto. Tu skupiało się całe życie publiczne.

Większość ludzi zajmowała się rolnictwem. Drewniane domy, kryte słomą, na ogół składały się z dużej izby, małej izdebki, komory i sieni. W domu takim żyła dosyć liczna rodzina, bo składająca się z 8-osób. Latem i wczesną jesienią niektórzy spali na sianie w stodole lub na strychu nad stajnią. W miesiącach zimowych szukali miejsca w komorze lub rozkładali w izbie sienniki na złączonych ławach.

Między chałupą a oborą i stodołą było miejsce na obornik. Po większym deszczu gromadziło się tu dużo gnojówki, która nie dawała ani przyjemnego widoku, ani zapachu.

Miernikiem wartości rolnika była ilość posiadanej ziemi i inwentarza, siła charakteru, pracowitość oraz umiejętność dobrego gospodarowania. Posiadanie ziemi to nie tylko gwarancja spokojnej egzystencji, to także szacunek otoczenia i mocna pozycja w rodzinie.

Z pragnienia posiadania często rodził się spór pokoleniowy. Niektórzy ojcowie do końca swego życia nie chcieli odpisać dzieciom ziemi. Byli przekonani, że jej utrata stanie się utratą ich autorytetu.

Brak odpowiednich narzędzi czynił pracę na roli bardzo trudną, a niedostatek nawozów i nadmierne zachwaszczenie gleby powodowały mizerne plony. A jakie były narzędzia na początku XX wieku? Drewniane łopaty, widły, kopaczki, sochy, radła... Dziadek orał jeszcze wołami, syn - już końmi, ale ku ciągłemu niezadowoleniu ojca, który mówił: „Pług skiby rzuca jedne bliżej, drugie dalej: skiby są porwane, a nie takie równe, jak przy orce wołami”.

 

2. Życie codzienne według kalendarza biologicznego

 

Rytm życia ludzi porządkowała natura, następujące po sobie pory roku. Przyroda się zmienia: po zimie następuje wiosna, po niej lato, jesień i znów zima. To przyroda, jak zegar, narzucała ludności określone obowiązki, rytm prac polowych, cykl siewu, dojrzewania i zbioru, czas odpoczynku i zabawy.

Rolnik uznawał swoją pracę, trud i efekty za błogosławioną misję, która służy i przyrodzie i ludziom, a zgodna jest z Wolą Boga. Dlatego przed rozpoczęciem wiosennej orki zaznaczał biczyskiem na ziemi krzyż, następnie sam się nabożnie przeżegnał i dopiero wtedy rozpoczynał pracę. Zmęczone i lecące z nóg z powodu głodu zwierzęta, co jakiś czas dokarmiał chwastami.

W dniach wolnych od pracy mógł się wynająć, do sadzenia lasu, sosen i dębu, za drewno na opał. Rząd rosyjski, do którego należał las, nie płacił gotówką. Innym sposobem zarobkowania był transport do Wisły ściętego drzewa sosnowego i dębowego, które tratwami spławia no do morza. Drzewo miało nabywców zarówno w kraju, jak i za granicą.

W drugiej połowie czerwca rozpoczynały się sianokosy. Gospodarz klepał wieczorem kosę, by następnego dnia o świcie wyruszyć do koszenia łąki. Nieco później, gdy obeschła rosa, dzieci rozkładały ściętą trawę do wyschnięcia. Po obiedzie przewracano tę trawę, a przed wieczorem podsuszone już siano zagrabiano w kręgi. Dopiero następnego dnia składano w tzw. kopki. Suche siano zwożono do gospodarstwa i układano na strychu stajni lub obory. Dopiero na uprzątniętej łące mogły paść się konie.

Ludziom i zwierzętom zbiory z poprzedniego roku wystarczały tylko na okres zimy i wczesnej wiosny. Później zaczynał się przednówek, a wraz z nim głód. Aby utrzymać się przy życiu, ludzie karmili się lebiodą lub, miast kaszy, spożywali suszony rdest. Wszyscy z utęsknieniem czekali żniw, które gwarantowały nowe zbiory. Do żniw trzeba było się przygotować. Bogatsi gospodarze na tę okazję zabijali wieprza i dokonywali wyrobów, piekli kaszanki, wędzili kiełbasy, a słoninę i boczek marynowali.

Do żniw wyruszali wszyscy zdrowi członkowie rodziny. Matki zabierały ze sobą małe dzieci, dla których wiązano na krzyżakach lub przy drzewach płachty. Matka od czasu do czasu zaglądała do dziecka, karmiła je lub przewijała.

Zboże żęto sierpami i składano na garści, później wiązano w snopy i układano w mendle. Całej pracy przewodził - gospodarz. Dominik Wośko mówi: „Ojciec zręcznie na przedzie rżnął zboże i w ten sposób regulował tempo pracy. Wyglądało to jak klucz żurawi z przewodnikiem na czele. Pozostawanie w tyle - to wielki wstyd dla gospodarza. Po kilku dniach słonecznej pogody zboże wyschło i należało je zwozić do stodoły. Czynność tę wykonywały dwie osoby: jedna podawała snopy, druga - układała, na wozie, a później w „zapolu”. Po zwiezieniu żyta, pszenicy, owsa i jęczmienia przychodziła kolej na zbieranie rzepaku i prosa. Dalszy ciąg pracy to: młocka cepami, młynkowanie, zboża na rozłożonych płachtach i zsypywanie do beczek. Pozostawało jeszcze, co jakiś czas mieszać je, żeby nie spleśniało. Nadejście jesieni stwarzało nowe obowiązki. Trzeba było zająć się kopaniem kartofli, które - obok chleba – miały ważne znaczenie dla ludzi i zwierząt. Była to praca ciężka i mozolna: kopano motykami, zbierano i wrzucano do koszyków następnie zsypywano do worków, a te zabierano na wóz. Po przywiezieniu do domu, ziemniaki wysypywano do wcześniej wykopanych dołów, które zastępowały piwnice.

Pozostały jeszcze inne prace: zwożenie opału na zimę (gałęzi i korzeni z pnia, bo węgla nie znano), a także grabienie w lesie liści, którymi gacono izby. Plantatorami buraka cukrowego były tylko dwory. Dziesiątki ludzi pracowały w majątku w Dzierzkowicach przy zbiorze buraków cukrowych, wywożonych do cukrowni w Zakrzówku.

Kiedy ustawały prace w polu i zagrodzie, domownicy mieli jeszcze jedno ważne zajęcie: wielkie pranie. Z całego lata i jesieni dużo nagromadziło się brudnej bielizny i worków po kartoflach. Nie można było tego brudu zostawić na całą zimę. O zwyczaju wielkiego prania tak oto wspomina Dominik Wośko:

„Matka z babcią namoczyły brudną bieliznę, a na drugi dzień ojciec zajdy mokrej bielizny odwiózł do rzeki. Na upatrzonym brzegu rzeki została ułożona szeroka deska, Na końcach deski usiadły obje kobiety, zabezpieczone od zimna grubymi chustkami, z kijankami w ręku gotowymi do prania. Ojciec na brzegu, obok kobiet, postawił kilka snopów prostej żytniej słomy celem zabezpieczenia praczek od zimnego wiatru.

Pranie bielizny w rzece (rys. T. Surdacki)

Kobiety na desce ułożyły jedną sztukę bielizny. Zlały wodą bieliznę i zaczęły uderzać kijankami na sztorc (nie na płasko), w szybkim tempie, na przemian, rytmicznie. Po wykręceniu z wody kładły drugą sztukę i powtarzały tę czynność do zakończenia całego prania.

Musiały praczki szybko to robić, aby się przy pracy rozgrzać (...). Ojciec upraną bieliznę i worki powiązał w paczki i ułożył na wozie. Ale to był dopiero początek pracy.

Teraz przepraną bieliznę ułożyły warstwami do "tryfuska" (ros.: na odwrocie). Bielizna ta była nakryta gęstą lnianą płachtą, na którą należało nasypać warstwę popiołu z osikowego, spalonego drzewa. Dopiero teraz matka tę bieliznę zalewała wrzątkiem gotowanej wody z mydłem. Woda przechodziła przez popiół, warstwy bielizny i ściekała przez otwór w dnie do podstawionego naczynia. Wodę tę znów doprowadzono do wrzenia na kominie i powtórnie zalewano bieliznę. Czynność tę powtarzano kilka razy. Na drugi dzień znów praczki prały bieliznę, tak jak to czyniły poprzednio. Po wypłukaniu bielizny następowało krochmalenie, wyżymanie i bieliznę rozwieszano na sznurach na strychu do wyschnięcia. Po kilku dniach suchą bieliznę babcia maglowała na długim stołku wałkiem i maglownicą... Dzisiaj pranie uważa się za ciężką pracę, ale nie można porównać do prania naszych matek i babć”. A taki sposób prania był na wsi powszechny.

Dominik Wośko zapamiętał też, jak jako mały chłopiec jeździł z matką na targ do Józefowa nad Wisłą, by tam sprzedać warzywa: marchew, cebulę, buraki ćwikłowe i rzodkiew. Cebulę kupowały głównie Żydówki. Jeśli brały większą ilość, kazały sobie zanieść do domu. Według zwyczaju, pieniądze za warzywa należały wyłącznie do kobiety, która całe lato i jesień sama pracowała w ogrodzie.

Natomiast każdego roku na św. Łukasza odbywał się w Urzędowie świński targ. Ojciec Dominika ładował na wóz wieprze, wiązał im nogi, wsiadał wraz z matką i jechali na ul. Wodną, gdzie odbywał się jarmark. Tego dnia przez Rynek przemieszczały się w różnym kierunku tłumy ludzi. Każdy miał coś do sprzedania i kupienia. Rodzice Dominika zaplanowali za uzyskane ze sprzedaży pieniądze kupić dzieciom na zimę palta i buty, a może i coś sobie.

W zwykły, letni dzień buty nikomu nie były potrzebne, bo wszyscy chodzili boso. Obuwie najczęściej wisiało na strychu. Ale mężczyzna obowiązkowo musiał mieć na sobie flanelowy „spencer”, a na głowie - maciejówkę. Natomiast kobieta - chustę złożoną w trójkąt i zawiązaną pod brodę. Strój świąteczny, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, był bardziej oryginalny. Mężczyzna, idąc do kościoła, zakładał latem buty z cholewami, wyczernione sadzą z komina, płaszcz sięgający niżej kolan, rozcięty z tyłu i ozdobiony dwoma guzikami, a na głowę wkładał słomkowy kapelusz - własnej roboty. Natomiast w okresie zimy nosił długi kożuch, a na głowę zakładał granatową czapkę z czarnym futrzanym kołnierzykiem lub watowaną rogatywkę, która „przechylała się na boki w takt stawianych kroków”. Tak ubrany, przed wejściem do kościoła na sumę, wstępował do fryzjera - Żyda, by pozbyć się tygodniowego zarostu: brody i wąsów.

Bardzo interesujący był strój świąteczny kobiety - babci. Na nogi zakładała miękkie ciżmy i obowiązkowo pończochy, czerwone w czarne paski.

Nie wypadało też nosić na sobie mniej niż cztery spódnice sięgające kostek. Na głowie musiała być gruba, szara z czarnymi paskami, złożona na rogi, ciepła chusta. W lecie, zamiast chusty, zawijała na głowie cienki, różnokolorowy materiał, którego końce były związane nad czołem w rodzaj motyla. Całość przypominała turecki turban.

Jedną z ostatnich prac przed zimą było kwaszenie kapusty. Wieczorem, przy świetle naftowej lampy, wszyscy domownicy oczyszczali kapuściane głowy ze zbytecznych liści. „Ojciec - jak wspomina Wośko - wtoczył do izby dużą dębową beczkę, która na kilka dni przedtem była gruntownie wyszorowana, wyparzona gorącą wodą, do której wrzucano rozpalone do czerwoności kamienie. Wytwarzało to dużo pary wodnej, która przenikała do najmniejszej szpary i zabijała ewentualne bakterie. Matka, zakasawszy rękawy i umywszy czysto ręce, przystąpiła do szatkowania (na pożyczonym szatkowniku szufladowym) kapusty”.

Po przygotowaniu zapasów na zimę ludzie mieli więcej czasu, ale nikt nie leniuchował. Codziennie trzeba było żąć sieczkę dla krów i koni, karmić zwierzęta, rąbać drzewo i robić porządki. W takie dni chodził po przedmieściach Urzędowa tzw. druciarz. Na plecach nosił zwój drutu i głośno krzyczał: „Garnki drutować!” „Tu i ówdzie wychodziły z opłotków gospodynie ze zbitym garnkiem lub dzbankiem, prosząc o złożenie skorup (musiały być duże kawałki). W kilka minut złożył kawałki, odrutował. Gospodyni zapłaciła i uszczęśliwiona za brała garnek do domu”.

Innym razem jeździł wozem szmaciarz i krzyczał: „Szmaty, szmaty, szmaty kupuję”. Kobiety wynosiły z domu „stare gałgany”, a za nie otrzymywały kolorowe talerze, kubki, szklanki, czasami także igły - w zależności od ilości szmat. W ten sposób dom został oczyszczony z niepotrzebnych „gałganów”, a wzbogacony rzeczami praktycznymi i - jak oceniła rodzina - ładnymi. Wiele korzyści, ale i humoru sprawiało pojawienie się na przedmieściach Urzędowa człowieka, który zajmował się kastrowaniem domowych zwierząt. Często był on postrachem dzieci i dorastających chłopców. Tak o nim pisze Dominik:

„Wprawdzie rzadko, bo może 3-4 razy do roku, przychodził krępy, mocny mężczyzna w butach z cholewami i zielonym kapeluszu na głowie oraz z przewieszoną torbą na plecach i zwojem linki na ramieniu, wołając: >>Kastrować!<< Usłyszawszy ten głos, wszyscy chłopcy rzucili się do ucieczki. Zatrzymali się każdy w swojej ulicy. Wychyliwszy się zza płotu, pilnie obserwowali tego człowieka. Łatwo się domyśleć, dlaczego się go bali, bo święcie wierzyli, że ten człowiek każdego chłopca może pozbawić cech męskości. W pierwszym rzędzie ja uciekałem, tylko mi czerwona z białymi kwiatuszkami sukienka fruwała. (Tak, tak, mając już dwa lata, jeszcze paradowałam w tym żeńskim stroju. Ojciec uważał, że taki strój dla każdego dziecka jest najpraktyczniejszy!)”.

Strój świąteczny dziadków (rys. T. Surdacki)

Zimy na początku XX wieku były wyjątkowo ciężkie, śnieg tworzył zamiecie, zasypywał drogi i budynki. Życie skupiało się w izbach. Mężczyźni tłukli w stępie kaszę.

„ Byli też tacy, którzy potrafili robić skrzypce. Kobiety darły pierze na poduszki lub przędły ręcznie nici lniane, konopne i zgrzebne. Mężowie zwijali je na motowidło - po 30 nitek na pasmo. 24 pasma stanowiły motek, który należało wysuszyć i zawiesić na drążku, przywiązanym sznurami do sufitu. Później tkacz tkał z nich płótno.

 

3. Spędzanie wolnego czasu

 

W okresie zimy było dużo wolnego czasu, sprzyjało to w ożywieniu kontaktów sąsiedzkich i towarzyskich. Wykorzystywano głównie zimowe wieczory. Młodzież zbierała się w jednej izbie, by snuć różne opowieści, dowcipkować, a nade wszystko - śpiewać ludowe piosenki. Mężczyźni zabawiali się grą w karty, najczęściej w tzw. „woza”. Kobiety urządzały różańcowe nabożeństwa. Nakrywały obrusem stół, stawiały na nim pelargonie z obwieszonymi obrazkami świętych, klękały na podłodze i modliły się oraz śpiewały nabożne pieśni. Długie wieczory sprzyjały także sąsiedzkim „pogwarkom”. Były to rozmowy na różne tematy. Dominik zapamiętał, że „Jakub Kamyk najchętniej opowiadał o swoich przygodach w czasie powstania styczniowego (1863 roku). Brał udział w potyczce pod Chruślankami”.

„Dziadek często opowiadał o zdarzeniach związanych z przewożeniem rannych, produktów żywnościowych i uzbrojenia. Pewnego razu przewoził czterech rannych powstańców do Urzędowa. Wóz drabiniasty był wymoszczony słomą, na której leżeli ranni - przykryci workami. Na wierzchu wozu i po jego bokach były gałęzie z liśćmi. Znienacka pojawiło się kilku Kozaków z karabinami na plecach i lancami w dłoni”. Zapytali, co wiezie? Odpowiedział, że gałęzie na opał do Urzędowa. Z satysfakcją wspominał teraz, że tak udało mu się oszukać Kozaków i uratować powstańców. „Natomiast Rogoza zaczął szeroko rozwodzić się na temat wojny Anglików z Burami 1900 roku w południowej Afryce”.

Innego wieczoru toczyły się rozmowy rodzinne na zupełnie inne tematy.

Dziadek opowiadał, jak stado wilków wdarło się do chlewa, gdzie były świnie. Babcia - o lisach, które podkopały się do kurnika i zabrały prawie wszystkie kury; o epidemii cholery, która dziesiątkowała ludność - trzeba było chować ludzi w jednej, dużej mogile, palić ogniska, by się zaraza nie rozprzestrzeniała. Ojciec natomiast snuł opowieść o wściekłym psie, który pogryzł krowę. Trzeba było ją wpędzić do wcześniej wykopanego przy oborze dołu i jeszcze żywą przysypać ziemią.

Zdarzyło się też, że wściekły pies ukąsił chłopca (Romka) i ten zachorował na wściekliznę. „Romek uciekał na czworakach, a złapany rzucał się i kopał każdego, kto się do niego zbliżał. Z pomocą sąsiadów udało się go schwytać i związać sznurem”. Zmarł w wieku 6 lat, bo nikt nie potrafił go wyleczyć.

W 1904 roku w Urzędowie zaczęły się masowo pojawiać ulotki, książki i śpiewniki o treści patriotycznej, napływające głównie z pobliskiej Galicji. Ludzie czytali je całymi wieczorami - przy zasłoniętych oknach, bo bali się represji władz.

„Aby uchronić się przed niepożądaną wizytacją - pisze Dominik Wośko - wystawialiśmy czujki przed domem i na głównej ulicy Bęczyna, której zadaniem było sygnalizowanie o zbliżaniu się nieznanych ludzi (...). Na środku izby, przy nikłym świetle naftowej lampy pochłanialiśmy treści zakazanej lektury. Na tymże stole była rozłożona talia kart do gry, która w razie rewizji miała nam służyć za pretekst celu zebrania się młodzieży. W późnych godzinach wieczornych zebrani - pojedynczo, w pewnym odstępie czasu - opuszczali dom zebrania, podzieliwszy się przedtem książkami i ulotkami. W ciągu dnia przepisywałem ważniejsze pieśni i chowałem opakowane w papier i szmatki na strychu - za krokwią słomianego dachu. Wzmogło się czytelnictwo prasy i książek, gdyż wojna rosyjsko-japońska i wstrząs polityczny w Rosji dostarczały wielu interesujących tematów”.

W Urzędowie, oprócz pism i ulotek konspiracyjnych, wielkim powodzeniem cieszyły się gazety: „Gazeta Świąteczna”, „Zorza” oraz „Polak-Katolik”.

Urzędowiacy, zaszczepieni duchem patriotyzmu, na przełomie 1904/5 roku wystawili, ze składek społeczeństwa, dwa pomniki z piaskowca: jeden na przedmieściu Rankowskim, drugi - Mikuszewskim. W maju 1905 roku odbyło się poświęcenie tych pomników, połączone z manifestacją patriotyczną. Przybyła z kościoła procesja - z krzyżem i sztandarami, odmówiono litanię do Matki Bożej, proboszcz poświecił pomnik, odśpiewano „Boże, coś Polskę” i wysłuchano kilku przemówień.

 

4. Zwyczaje, zabawy i nauka dzieci

 

Przedłużeniem tej uroczystości były manifestacje dzieci. Chłopcy w wieku 5-12 lat organizowali „pochody po Bęczynie” - ze sztandarem, wykonanym z kilku białych i czerwonych wstążek osadzonych na kiju, i z pieśnią patriotyczną na ustach:

„Hej w górę, hej w górę kosy nasze,

Wystarczą na krótkie moskiewskie pałasze.

Kiliński był szewcem, poruszył Warszawę

I sprawił Moskalom weselisko krwawe.

Hej w górę, hej w górę - spoglądaj na Boga,

Większa miłość Jego, niźli przemoc wroga.

Nie bój się Moskala, jeszcze Bóg jest z nami.

Oj, będzie on wisiał do góry nogami”

Takie dziecinne manifestacje trwały przez kilka dni. Zaprzestano je organizować dopiero wtedy, gdy rozpoczęły się aresztowania organizatorów poświęcenia pomników.

Nasuwa się pytanie: Skąd u dzieci brały się tego rodzaju pomysły? Myślę, że były one próbą naśladowania dorosłych. Nikt nie lubił zaborcy. Miłość do niego była narzucana, m.in. przez tzw. „galówki ku czci rodziny carskiej „. „Przed zakończeniem roku szkolnego - wspomina Wośko - musieliśmy umieć tytułować nie tylko cara, ale jego nieżyjącego ojca, matkę, żonę i następcę tronu - Aleksieja. Dzień urodzin żyjącego członka rodziny cara był wolny od nauki. Urzędy były nieczynne. Domy, a szczególnie siedziby urzędów i szkół były udekorowane flaga mi państwowymi: biało-czerwono-niebieskimi. We wszystkich kościołach, cerkwiach i domach modlitwy, prócz modlitw liturgicznych, musiała być śpiewana lub mówiona modlitwa za cara lub jego członka rodziny”. Ponadto życie dziecka, obowiązki i zabawy były kształtowane przez trudne warunki rodziców i dziadków, ich ciężką pracę, mentalność i przykład. Przy narodzinach dzieci nie było lekarza ani akuszerki, poród odbierała wiejska „babka”, ona też kąpała noworodka w tzw. „niecce”, wykonanej z grubego pnia osiki. Niemowlę, opatulone ściśle w pieluchy, przypominało egipską mumię. Jego łóżeczkiem była drewniana kołyska lub, w okresie żniw, hamak (z lnianej płachty) rozwieszony w polu.

Od najmłodszych lat dzieci pasły gęsi lub krowy, z których sierści robiły piłki do gry. Rozgrywki ich ograniczały się do naśladowania życia dorosłych. Taki charakter miały zabawy: „w komórkę do wynajęcia”, w „kumo, pożyczcie mi sitka” lub w „pasienie świń”. Piłka była świnią, dołek - oborą. Należało zapędzić kijem świnię do obory. Wygrywał ten, komu udało się to zrobić. W dzień deszczowy dzieci przenosiły się do izby i na tzw. „zapiecku” bawiły się „w szkołę”, „muzykantów na weselu” lub „kondukt pogrzebowy”.

Starsze lubiły zabawę w chowanego lub grę w palanta, a zimą - jeździć na sankach i łyżwach zrobionych ze starego i złamanego sierpa umocowanego na desce. Niektórzy chłopcy zaczynali palić papierosy i w tym celu ukrywali się w oborze lub stodole. Nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa wzniecenia pożaru. Niekiedy zabawy młodzieży przeradzały się w grubiańskie wybryki. Dorastający chłopcy urządzali np. figle z manekinem, wykonanym ze starych ubrań wypchanych sianem. Stawiali taką kukłę, podobną do człowieka, w oknie szklarza, Żyda Jankiela, i krzyczeli: „Dawaj pieniądze!” Potrafili też nocą jakiemuś gospodarzowi rozebrać wóz na części, wynieść je na dach i złożyć, by następnego dnia okazywać zdziwienie, jak ten wóz wjechał „na kalenicę?!” „Z zabawami było pół biedy, natomiast gorzej się przed stawiała sprawa z czytaniem, ponieważ nikt z nas nie znał żadnej litery” - pisze Wośko o swoim wczesnym dzieciństwie. Rodzice wysłuchali prośby dziecka i zapisali Dominika do szkoły rosyjskiej. Nauka była płatna: 5 rubli za kwartał. Książki nosił owinięte w chustę, później - w drewnianej skrzynce. Lekcje odrabiał przy lampie naftowej. Do szkoły brał skromną kanapkę, składającą się z dwóch kromek razowego chleba posmarowanego lnianym olejem.

Ludzie, pochłonięci ciężką pracą od świtu do nocy, nie przywiązywali większej wagi do nauki, nie liczyli na awans społeczny swoich dzieci. Potwierdza to autor wspomnień:,, Szkoła była potrzebna na tyle, żeby umieć policzyć i nie dać się Żydowi oszukać i z wojska napisać list”. Lekcje odbywały się w języku rosyjskim, tylko nauka religii - po polsku. Na budynku szkolnym widniał napis: „Urżendowskoje Narodnoje Uczyliszcze w Urzędowie” uwieńczony dwugłowym orłem. Na centralnej ścianie klasy wisiała ikona św. Mikołaja oraz portrety: Aleksandra III i Mikołaja II - wtedy panującego w Rosji. W izbie lekcyjnej musiały być ośle ławki dla uczniów, którzy coś nabroili lub nie wywiązywali się ze swoich obowiązków.

Małe, brudne podwórko (z jedną ubikacją dla dziewcząt i chłopców) łączyło się z murem cmentarza przykościelnego.

Nie w szkole, lecz w kościele odbywało się przygotowanie uczniów do komunii św. Ksiądz siedział pośrodku ławek, a dzieci wokół niego. Spóźnione, za karę, stały. „Po tygodniowym kuciu różnych prawd wiary, proboszcz przyniósł kilkanaście egzemplarzy Krótkiego katechizmu i, sprawdziwszy umiejętność czytania, rozdał dzieciom... Na zakończenie katechizacji był egzamin”. W dzień przyjmowania pierwszej komunii św. rodzice ubrali synów w granatowe garniturki i buty z cholewka mi, a córki - w skromne białe sukienki.

W ramach obowiązku szkolnego uczniowie odwiedzali bożnicę żydowską, głównie z okazji „galówki ku czci cara”. Drewniany budynek bożnicy stał nad stawem, w pobliżu młyna. Świątynia podzielona była na dwie części: jedna dla mężczyzn, druga - kobiet. W części męskiej stał siedmioramienny świecznik, ale świece zapalano dopiero po wejściu rabina, który ubrany był w długi czarny habit. Głowę jego zdobiła czarna czapka z lisim otoczkiem, z boku spadały długie pejsy. W bożnicy rabin wkładał na ramiona „pacierze”, okrywające plecy i klatkę piersiową, a na głowę - czarną kostkę ze zwiniętymi wersetami z Biblii. Nabożeństwo polegało na czytaniu śpiewnym głosem hebrajskiego tekstu, zakończonego modlitwą za cara.

Uczniowie cieszyli się z zakończenia roku szkolnego, chociaż ciągle czekała na nich ta sama praca: żniwa, zwózka zboża z pola do stodoły, pasienie bydła, kopanie ziemniaków, zwózka drzewa opałowego na zimę, grabienie i zwózka z lasu liści. Tak było zawsze, bo życie wsi organizował kalendarz biologiczny, a jemu podlegali wszyscy: i dorośli, i dzieci.

 

5. Kalendarz liturgiczny, Kościół a parafianie

 

W przeciwieństwie do porządku natury, bardzo niepewne i kruche wydawały się ludzkie losy. Wśród społeczności toczyły się spory i konflikty, ktoś umierał i ktoś się rodził, a przyroda pozostawała niezmieniona. Obok kalendarza biologicznego, życie mieszkańców Urzędowa organizował kalendarz liturgiczny Kościoła katolickiego: Zaduszki, Boże Narodzenie, Wielki Post, Święta Wielkanocne, procesja Bożego Ciała. Święta kościelne stanowiły istotne wydarzenia w życiu parafian, były długo oczekiwane i uroczyście obchodzone. Uczestnictwo w chrześcijańskiej liturgii wyzwalało wyższe uczucia, zaspokajało potrzebę estetycznych wzruszeń, wreszcie - dawało uczucie jedności z całą gromadą. Nawet śmierć, chociaż budziła grozę, była przyjmowana jako porządek świata. W Dzień Zaduszny, około godziny czwartej po południu, wszyscy mieszkańcy Urzędowa szli do kościoła, aby pomodlić się za zmarłych. Z kościoła wyruszała procesja na cmentarz. Ludzie obchodzili z księdzem groby, zapalali przyniesione świeczki, modlili się i wspominali najbliższych. Był też zwyczaj, że tego dnia o zmroku niektórzy pokrapiali święconą wodą obejścia gospodarcze: stodołę, oborę, sień i izbę. W ten symboliczny sposób żywi łączyli się z umarłymi. Po dwóch tygodniach nikt już nie myślał o zaduszkach, wszyscy oczekiwali Świąt Bożego Narodzenia. Wigilia (łać, czuwanie) rozpoczynała okres świąt, na wsi nazywanych „świętami godnymi” (lub „godami”), które trwały do święta Trzech Króli. Kiedy nadszedł upragniony dzień wigilijny, należało wcześnie wstać, bo kto zaspał, ten będzie cały rok zasypiał. Panowało, bowiem ogólne przekonanie, że jaka jest Wigilia, taki będzie cały rok. Dlatego rodzice upominali dzieci, by były grzecznej posłuszne, niczego nie pożyczały, a wcześniej zaciągnięty dług - oddały.

24 grudnia był dniem pracy, od rana do wieczora każdy wiedział, co ma robić. Gospodyni przygotowywała wieczerzę wigilijną, tzw. postnik. Mężczyzna cały dzień był zajęty w gospodarskim obejściu. Starsze dzieci, głównie dziewczęta, od rana sprzątały: wycierały kurze, trzepały poduszki i pierzyny, zdobiły święte obrazy gałązkami świerku i kwiatami z kolorowej bibułki, pomagały też matce przy kuchni - tarły w donicy mak, piekły racuchy. Wreszcie ubierały choinkę. Wieszało się na niej jabłka, ciastka i różne zabawki: anioły, baletnice, gwiazdki, koszyczki, łańcuchy robione z bibułki, słomy i kolorowego papieru. Choinka była ciekawa, świadczyła o pomysłowości dzieci i dorosłych. Na ostatku przypinano woskowe świeczki, które często powodowały zapalenie się drzewka. Kiedy wszystkie prace zostały wykonane, każdy zabierał się do mycia i włożenia świątecznego stroju. Wieczerzę wigilijną rozpoczynano po pojawieniu się na niebie pierwszej gwiazdy. Wszyscy klękali na rozłożonym na podłodze sianie (słomie) i chórem odmawiali pacierz, po nim łamali się opłatkiem. Następnie jedli różne postne potrawy: śledzie, kapustę z grochem, fasolę, pierogi z grzybami, kluski z makiem, kartofle i kaszę okraszone olejem, na koniec pili polewkę z suszonych owoców. Po wieczerzy odbywało się wspólne śpiewanie kolęd: „Bóg się rodzi”, „Lulajże Jezuniu”, „Wśród nocnej ciszy”, „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.

Wreszcie gasły w oknach światła, ludzie wychodzili na drogę, zbierali się w grupy i szli do kościoła na Pasterkę. We wszystkie dni świąteczne rodziny odwiedzały się, gościły i rozmawiały na różne tematy. Wielkim przeżyciem dla parafian była wizyta duszpasterska. Rano ksiądz wysyłał do Bęczyna dwóch chłopców, którzy głosem dzwonków informowali ludzi o kolędzie. W czasie wizyty księdza cała rodzina miała być w domu. Niektórzy musieli się tłumaczyć z różnych swoich nieprawidłowości wobec Kościoła. Ksiądz interesował się nawet tym, co działo się na jesiennych jarmarkach. „A działo się różnie: kradzieże, pijatyki (tzw. litkup) po przeprowadzonej transakcji, bójki po pijanemu - ot, tak dla sportu”, najczęściej z chłopami z Wilkołaza. Było, więc dużo tematów do niedzielnego kazania.

Przed wizytowanym domem zatrzymywała się fura z workami, do których gospodarze wsypywali zboże. Niektórzy buntowali się, bo musieli jeszcze płacić za chrzest, ślub, pogrzeb. Różne powinności i pełne krytyki niedzielne kazania zaostrzały stosunki miedzy parafianami a księdzem. Delegacja jeździła do biskupa z prośbą, by zmienił proboszcza. Niektórzy chłopi swoje niezadowolenie okazywali w niedzielę przed kościołem. Ustawiali się po obu stronach przejścia i czekali na księdza. Kiedy ten przechodził, jeden drugiego niby krytykował: „Czemuś nie zdjął czapki przed pasterzem?” - „Bo czekałem, że ty zrobisz to pierwszy, ale się nie doczekałem”. Inny dopowiadał: „Niedobre barany nie chcą ukłonić się swemu pasterzowi”. Jednym słowem, był to popis pospolitego chamstwa, które miało swój dalszy ciąg. Wielu mężczyzn protestowało jeszcze w ten sposób, że zamiast iść w niedzielę do kościoła, udawało się do Żyda- piekarza na świeże obwarzanki lub zasiadało na barierce przy szkole. Scena ta przypominała „sejmik jaskółek na drucie telefonicznym przed odlotem do ciepłych krajów”. W takiej sytuacji ksiądz wysyłał kościelnego, by tych „niedowiarków” przygarnął do kościoła. Ale nawet świątynia nie była hamulcem na niestosowne wybryki. W kościele młodzi mężczyźni najpierw wytworzyli sztuczny tłok, by następnie urządzić falowanie tłumem ludzi - od kruchty do ołtarza i z powrotem. Po wielu latach Dominik Wośko napisał: „Dziś jest nie do pomyślenia, żeby ludzie tak się zachowywali w kościele”.

Ksiądz próbował wychować swoich parafian, ale - jak skomentował autor wspomnień - stosował „metodę średniowieczną”. „Każdego roku w Wielkim Poście posyłał organistę, aby ten przeprowadził spis mieszkańców, którzy powinni odbyć wielkanocną spowiedź. Organista w mieszkaniu spisywał, a w tym czasie przed domem zatrzymywał się wóz z workami, do których gospodarz obowiązany był wynieść przetak lub miarkę zboża jako zapłatę za złożoną pracę przy spisie. Ksiądz wyznaczał datę spowiedzi i rejon, z którego ludzie gromadnie mieli się spowiadać. Przed spowiedzią każdy musiał wziąć kartkę od organisty z wypisanym imieniem, nazwiskiem i numerem, pod którym jest zapisany na spisanym arkuszu papieru.

Po przystąpieniu do konfesjonału każdy musiał najpierw oddać kartkę, a potem dopiero wyjawić spowiednikowi swoje grzechy. Zaraz po świętach proboszcz, na podstawie kartek, odnotowywał na arkuszu spisowym i nanosił na specjalny arkusz papieru imiona, nazwiska i miejsce zamieszkania „bezbożnika” i po niedzielnym kazaniu głośno, dobitnie odczytywał treść swoich notatek. Oporny parafianin prawdopodobnie wolał nie iść do kościoła, aby nie słyszeć swego nazwiska”.

Od Wielkiego Poniedziałku do Wielkiej Soboty trwały gorączkowe przygotowania do świąt. Towarzyszył im stały zwyczaj sprzątania, pieczenia ciasta, bicia świniaków, z których wyrabiano kiełbasy, boczki i kaszanki. W Wielki Czwartek dzieci szły z butelkami po wodę do kaplicy św. Otylii. Przy okazji napiły się i przemyły twarz, żeby zabezpieczyć się przed chorobą oczu. W Wielki Piątek obowiązywał wszystkich ścisły post. Niektórzy tego dnia nie tylko nie jedli, ale też nie pili, czyli suszyli. W Wielką Sobotę odbywało się na cmentarzu przykościelnym palenie tarniny i święcenie w balii wody. Każdy nabierał wodę do butelki, przynosił do domu i święcił nią obejścia i pole. Później ktoś z rodziny jeszcze raz szedł do kościoła w celu poświęcenia pokarmów. Niósł koszyk wypełniony jajami, kiełbasą, chlebem, chrzanem i szczyptą soli. W Wielką Niedzielę wyruszano gromadnie na rezurekcję. Po skończonym nabożeństwie szybkim krokiem wracano do domu i zasiadano do stołu, by po tak długim poście „z wilczym apetytem spożywać święcone”, składające się z tradycyjnego barszczu z jajami, chrzanem i po krojoną kiełbasą. Później podawano mleczną kawę z wielkanocną babką. W drugi dzień świąt rozpowszechniony był zwyczaj oblewania się wodą. Chłopcy, nie czekając na zakończenie nabożeństwa, wybiegali z kościoła i pędzili do domu, aby sikawkami oblewać wracające z kościoła panny, a nawet starsze niewiasty. Smigus-dyngus, w którym uczestniczyli wszyscy, trwał do późnego wieczora. Panienki starały się zapamiętać, którzy kawalerowie najbardziej zlali je wodą, żeby upomnieć się o pierścionek podczas „wielkiego odpustu”.

Doroczny odpust odbywał się w Urzędowie w dzień Zielonych Świątek i przypominał wielki jarmark. Tak o nim pisze Dominik Wośko: „Przez całą długość Rynku ciągnęły się po obu stronach kramy, obficie zaopatrzone w różne rzeczy. Najwięcej było zabawek dla dziewczyn:

lalki, korale, broszki, pierścionki, koguciki itp., dla chłopców zaś - pistolety, organki, fujarki itp. Były też kramy z materiałami piśmienniczymi i książkami do nabożeństwa, śpiewniki, kalendarze, senniki egipskie i książki beletrystyczne, chętnie kupowane przez chłopców z oko licznych wsi. Cały Rynek z przyległymi uliczkami, place przed kościołem, cmentarz przykościelny i wały były okupowane przez tłumy ludzi. Do kościoła trudno było się dostać. Wspaniały, mieszany chór pod kierownictwem organisty M. Kotlińskiego i orkiestra uświetniały nabożeństwo celebrowane przez proboszcza, ks. Klubeckiego. Po nabożeństwie kupiłem sobie fujarkę za 8 kopiejek, siostra „złotą” (tombakową) broszkę”. Właściwym dniem odpustowym był poniedziałek, poświęcony patronce parafii: św. Otylii. „Ona to, jak głosi legenda, ukazała się na pniu starej, złamanej przez burzę lipie - na urwistym brzegu łąki i lasu, skąd tryska z ziemi kilka źródeł z bardzo czystą, zimną wodą. Tu przychodzą w tym dniu pątnicy, aby się pomodlić, umyć twarz, a szczególnie oczy, i napić się w dzień upalny wody, wierząc, że to im zapewni zdrowie na długie lata.” (...) „Od wczesnego ranka ciągnęły z całej okolicy tłumy ludzi: przez ul. Wodną od strony Dzierzkowic, przez Bęczyn od strony Boisk i Chruślanki, przez przedmieście Rankowskie z Józefowa (przez Boby i Moniaki), przez Mikuszewskie od Chodla i Opola, przez Zakościelne od Skorczyc i Popkowic, przez Wodną od strony Kraśnika. Tymi samymi szlakami podążały kompanie pątnicze - z krzyżem i chorągwiami na przedzie. Na spotkanie każdej kampanii wychodziła z kościoła urzędowskiego grupa ludzi z krzyżem, chorągwiami - z miejscowym księdzem na czele. Prócz pieszych dużo ludzi przyjeżdżało furmankami. Strażacy regulowali ruchem konnym, kierując furmankami na błonia i ustawiając w rzędy. Solenne nabożeństwo odprawiał ksiądz dziekan z Kraśnika. Trwało ono dosyć długo ze względu na udział w nabożeństwie chóru i orkiestry (...). Po skończonym nabożeństwie koncertowała orkiestra dęta. Do środka miasteczka strażacy wpuszczali tylko uprzywilejowanych: dziedzica z Moniak - Zembrzuskiego, z Popkowic - Piaseckiego, ze Skorczyc - Hempla. Dużo też ciągnęło żebraków z okolicznych osiedli, oddalonych o kilkanaście wiorst, a nawet i z Lublina. Oni śpieszyli od tygodnia na odpust, jak do Mekki na intratny finansowy interes. Rozlokowali się dwoma szpalerami przed kościołem, a spóźnieni lub bardziej przewidujący „zarobek” okupowali kaplice i krzyże okalające Urzędów. Jedni śpiewali nabożne pieśni „solo”, inni pomagali sobie instrumentami muzycznymi, ale wszyscy celowo, dla wzbudzenia litości przechodniów, obnażali swoje ułomności fizyczne. Na zakończenie „odpustu” można było zauważyć na zboczach grobli, jak żebracy obficie zakrapiali wódką udaną transakcję finansową w towarzystwie podchmielonych bab. Tu milkły śpiewy i grania, a rozlegało się chrapliwe rechotanie i pokrzykiwanie rozbawionego towarzystwa. „Odpust” był też pretekstem do spotkania się kawalerów z pannami, nawiązania towarzyskich znajomości. Niektóre panny upominały się o pierścionek od kawalerów, którzy obficie oblali je wodą w czasie Świąt Wielkanocnych. Z nastaniem zmierzchu Rynek stopniowo wyludniał się, pozostały kramy i miejscowa ludność (...) We wtorek urzędowiacy mieli dużo roboty ze sprzątaniem śmieci”. Po takim odpuście - jarmarku życie powoli wracało do normy, do praw nim rządzących. Losy stałych mieszkańców Urzędowa były (i w pewnym sensie są nadal) mocno uzależnione od podwójnego cyklu przeplatających się wzajemnie okresów: cyklu prac polowych, dyktowanych porami roku i warunkami pogody, oraz sekwencji roku obyczajowo-obrzędowo-liturgicznego. Obydwa kalendarze, biologiczny i liturgiczny, przeplatały się i tworzyły jeden mechanizm. Mechanizm ten nie zanika. Rzeczywistość wydaje się być mocno zakotwiczona w przestrzeni czasu kolistego, powracające go corocznie na zasadzie kołowrotu. Nikt i nic nie jest w stanie zachwiać ani cyklu pór roku, ani odwiecznego rytmu świąt i zwyczajów liturgicznych. Takie myślenie zda ją się potwierdzać słowa znanego filozofa: „Wiecznie to czy się koło bytu, wszystko zamiera, wszystko zakwita: wiecznie rok bytu bieży...”